blog

Podróże Rudzimira „Upsik” Tollewaffe część VIII

Powrócili nasi „dzielni myśliwi” z polowania.
Wszyscy śmierdzący krwią i śmiercią. W sakwach pełnych świeżego sowoniedźwiedziowego mięsa gotowi na turniej kuchmistrzowski pierwszej klasy.
Nie znam się na kucharzeniu więc nie wiem ani o czym gadali ani jakie cuda nad kociołkami i patelniami wyprawiali. Ważne że zapachy smakowite wypełniły calusieńką karczmę.
Zarówno Pichcik jak i drakonid smakowite przysmaki przygotowali. Oj smakowite. Aż by się chciało jeść, jeść i nie przestawać.
Werdykt był naprawdę trudny, naprawdę trudny. Nie łatwo było wybrać lepsze z dań. Każde miało swoje zalety a wad niewiele. Jednak to co przygotował Pichcik mojemu podniebieniu bardziej przypasowało. U pozostałych sędziów również Pichcikowe smakołyki zwycięstwo dostały.
Oj smakowity był to wieczór i za dnia i z wieczora.
Przygrywał nam przy tym Vankar który dokonawszy jakiejś diabelskiej sztuczki w kobietę całkiem przyjemną dla oka się przemienił i muzyką dzień umilał.

Z pełnym brzuchem i umysłem w pysznej melodyjnej mgiełce łatwiej było decyzję podjąć.
W samotni pokoju postanowiłem wyrazić zgodę na pakt z demonicznym seniorem.
Buchnęły ognie, siarką zapachniało wszem i pojawiła się demoniczna łapa która w ognie, i siarki mnie porwała i tam pakt na pergaminie spisany podpisałem.
Jako nagrodę zażądałem od demona jeno by mnie najwspanialszym i największym z wynalazców po tej ziemi chodzących uczynił.
I tak się stało. W dłoni mej pojawiła się wspaniała księga w której powstać mogły najbardziej wymyślne i cudaczne wynalazki jakie tylko mi do głowy przyjdą a które dzięki wymysłowi memu i sprytowi będę mógł uczynić. Jedyny mankament cudnego tego wynalazku miałby być taki, że życie ludzkie w zamian za działanie swoje może odbierać. Cóż, wszystko ma swoją cenę. Zobaczymy jak będzie, może czasem trzeba będzie czyjeś życie poświęcić dla większego dobra, aby coś dobrego i znacznego dokonać.

Rankiem, jak my już mieliśmy wyruszać to drakonid zaproponował nam swoje usługi jako druh i towarzysz. Pomysł może i zdatny do rozważenia. Wilk jednak zaproponował aby nowy nasz kamrat wykazał się siłą, walki umiejętnością i sprytem. Innymi słowy, żeby do pojedynku stanął aby swoje zdolności nam zademonstrować.

Dodatkowo, jakie było moje zaskoczenie, kiedy do karczmy wszedł młodzieniec którego niedalej jak dwa dni temu uratowałem z rąk łowców niewolników. On również o dołączenie do trupy naszej poprosił. A Wilk i jemu zaproponował aby do pojedynku stanął. Ja jednak widząc w nim inne przymioty nakazałem mu w tajemnicy inny test. Aby skradł i dostarczył mi flecik Vankara. Być może mu się uda, a jak nie to i tak nielada zabawa mnie czeka przy próbowaniu przez niego wykonania zadania.
Jego dziwny strój i kolor skóry sugerują, że daleką drogę przebył… być może ma zręczne dłonie, a jak nie to może inne przymioty pokaże. Aż jestem ciekawy co przyszłość przyniesie…

Kurcze, czy to dziwne że tęskno mi troszkę za Gimgarem?

Problem z nietrzymaniem…

Nigdy nie sądziłem, że reklamy mogą podnosić tematy społecznie ważne.
Właśnie zorientowałem się, że zgodnie z jedną z nich, niezwykle istotną sprawą jest problem związany z trzymaniem. Jak się okazuje dotyczy on przede wszystkim co trzeciej kobiety i co dziwne tyczy się przede wszystkim problemu z trzymaniem moczu.
Mimo, że nie jestem kobietą, a zwłaszcza co trzecią z nich, problem ten jest mi niezwykle bliski. Przynajmniej częściowo.
No bo zastanówmy się tak na spokojnie, czego ten problem tak naprawdę dotyczy? Wystarczy poświęcić choćby sekundę na zgłębienie problemu aby poznać odpowiedź. Chodzi o miejsce. Przecież każda kolekcja musi być gdzieś trzymana, a jak sama nazwa problemu wskazuje chodzi i problem nietrzymania, czyli braku miejsca na kolejne buteleczki, słoiczki lub woreczki (zapewne sposób przechowywania jest różny w zależności od rejonu, majętności i preferencji) oraz braku samych pojemniczków w których można by trzymać. Zapewne nie każdy chce używać prostego słoika po majonezie a wolałby specjalny dedykowany kolekcjonerom pojemniczek.
Niestety, od kiedy moje kolekcjonerskie pasje uległy rozwinięciu o kolejne zestawy Lego, ten problem dotyczy również i mnie. Po zaledwie kilku miesiącach zbierania i pomimo zakupu specjalnych gablotek na kolejne zestawy Lego, miejsce mi się totalnie skończyło i pojawiły się u mnie pierwsze symptomy dotykającej kobiety choroby polegającej na problemach z nietrzymaniem. Fakt, że u mnie problem z nietrzymaniem dotyczył problemu z Lego a nie moczu to nic innego jak właśnie drobna różnica potwierdzająca regułę.
Jako, że w problemie ważny jest ogół jakim jest problem z nietrzymaniem a nie drobiazg i margines dotyczący tego czego nietrzymania dotyczy z całą stanowczością mogę stwierdzić, że zwykłe tabletki oferowane jako lek na w.w przypadłość mogą być absolutnym pudłem.
No bo zastanówmy się tak na spokojnie, w jaki sposób zażycie tabletki, nieważne jak niezwykłej i skutecznej miało by rozwiązać problem z brakiem miejsca lub pojemnika. Przecież w tabletce nic nie schowasz ani dzięki niej nie zrobi się nagle w mieszkaniu więcej miejsca. Bardziej wskazane byłoby wdrożenie w życie Narodowego Programu Trzymania polegającego na rozdawaniu każdemu kto potrzebuje tego co mu aktualnie potrzeba. W przypadku co trzeciej kobiety byłyby to zapewne pojemniki do trzymania moczu, wraz z kredensem lub regałem gdzie mogłyby być później ustawiane, dla takich jak ja miłośników Lego kolejna szklana gablotka na kolejne zestawy i figurki.

Jednak mimo to, że żyłka kolekcjonera jest we mnie silna, nie umiem zrozumieć potrzeby kolekcjonowania moczu… musi on być komuś jednak bardzo potrzebny. Ja jednak takiej kolekcji nie zamierzam u siebie tworzyć. Przynajmniej na razie. Kto wie co będzie za rok, dwa, trzy. Przecież zbieraniu Lego kilknaście miesięcy temu też mówiłem zdecydowane i absolutne nie. A teraz? Mam problem z nietrzymaniem

Koko koko. Polsko i to bardzo spoko

Kajko i Kokosz mają już 49 lat i jak na dojrzałego średniolatka mają się wyjątkowo dobrze, żeby nie powiedzieć wyśmienicie.
Komiksy są wznawiane raz za razem, pierwsze wydania komiksów wciąż są w obiegu osiągając słuszne zresztą ceny a sięgają po nie zarówno starzy jak i młodzi.
To że twórczość Janusza Christy trafia do kolejnych pokoleń pozwala mieć nadzieję, że fascynacja przygodami dwóch słowiańskich wojów przez jeszcze wiele, wiele lat nie przeminie i będzie cieszyła kolejne pokolenia.
Muszę przyznać, że dawno nie sięgałem ponownie do komiksów z ich przygodami, ale ostatnio przeczytałem wszystkie jakie mam w domu po raz kolejny i mimo że minęło tyle lat od kiedy ostatnio miałem je w dłoni, wciąż doskonale pamiętałem ich przygody. Mimo że je pamiętam cały czas, nie oznaczało to, że nie zagłębiłem się po raz kolejny w nie z przyjemnością.

Muszę przyznać, że nawrót miłości do bohaterów Mirmiłowa nie przyszedł sam z siebie. Stało się to dzięki Netflixowi i miniserialowi jaki znalazł się w jego zasobach.
5 niestety króciutkich (zaledwie 13-14 minutowych) ale pełnych magii i autentyczności odcinków.

Zanim obejrzałem największy strach czułem przed obsadą i głosami jakie mają ożywiać poszczególne postacie. No bo przecież nie będą one brzmiały tak jak brzmiały w mojej głowie prawie 30 lat temu jak czytałem je po raz pierwszy. Włączyłem pierwszy odcinek i… 7/10. Wiadomo, że nic nie dorówna naszym wyobrażeniom, zwłaszcza takim powstałym w dzieciństwie i przez kolejne lata dojrzewającymi wraz z naszymi marzeniami, ale nie było naprawdę aż tak źle.

Kreska się zgadza, świat się zgadza, postacie oddane w 100% a historie, te historie do tej pory uwięzione na kartach komiksu nagle ożywają i stają się prawdziwe. Bo przecież wszystko co pokazują w tv jest prawdziwe… prawda?

Twórcy na szczęście wybrali historie które będą niezwykłą przygodą i wprowadzeniem w świat komiksów Janusza Christy dla nowych, ale i wytrawni miłośnicy przygód Kajka i Kokosza znajdą tu wiele dla siebie.
Wady znalazłem dwie. Za krótkie bo zaledwie 13-14 minut na odcinek (chociaż wiem, że w każdym kolejnym komiksie nie było fabuły na więcej), no i wielka szkoda że jest ich tylko 5. Zabrakło moich ulubionych „Szranków i konkurów” i „Wielkiego turnieju”. No ale skoro cieszy się on jak na razie dużą popularnością, to może dorobią?
Przecież to aż się prosi o więcej i więcej.
Dali radę zrobić międzynarodowy sukces z Asterixa i Obelixa to może i z Kajka i Kokosza zrobią podobne cudeńka.
Jak dla mnie poproszę 🙂

Podróże Rudzimira „Upsik” Tollewaffe część VII

Lubię karczmy. Można w nich odpocząć, dobrze zjeść, poznać nowych ciekawych towarzyszy a czasem i coś więcej.
Tak też było i tym razem.
Nowym towarzyszem okazał się nieznany nam drakonid, imię wyleciało mi z pamięci. Widać nie jest tak ważne żeby zapychać sobie nim moją jakże cenną pamięć.
Chociaż jego pasja była nad wyraz ciekawa… zupełnie niepasująca co tak rosłego i widać że nawykłego do walki męża. Są nią mianowicie kulinaria. I to tak mocno się w nie zaangażował, że odważył się wyzwać Pichcika, jednego z najlepszych kuchmistrzów jakich znam, na kulinarne zmagania. I jeden i drugi chcieli się przekonać który jest prawdziwym mistrzem rondla i patelni.
Szanownymi jurorami którzy mieli rozstrzygnąć kto z nich jest w kulinarnych zmaganiach lepszy miałem stać się Ja oraz moi towarzysze. W mój nienaganny smak i gust kulinarny nie wątpię, co do reszty… cóż, zobaczymy czy się znają. Chociaż szczerze w to powątpiewam.
Drakonid wpadł na szalony pomysł, że nie tylko sprawdzą kto jest lepszy w gotowaniu, ale przy współpracy drużyny zapolują na rzekomo plądrującego okolicę sowoniedźwiedzia. Cóż, wyprawa szaleńców. Do tej pory się zastanawiam co mnie podkusiło, że się na to zgodziłem i wyruszyłem razem z nimi…

W lesie napotkaliśmy całą rodzinę sowomiśków. Mamuśka, wielki ojciec i dwa małe sowoniedźwiadki, niewiele mniejsze od solidnego kuca.
Nie żebym się bał, to był rozsądek połączony z szacunkiem do przyrody a także ckliwość jaka mnie ogarnęła jak żem zobaczył maleństwa. Postanowiłem wycofać się z przedsięwzięcia wrócić do karczmy, bo inne plany zaprzątały moją głowę. Na ten przykład jak Gimgara odnaleźć i z łap demona go wydostać.

Zanim towarzysze z polowania wrócili ja zaryzykowałem moją głowę i wiedzę próbując skontaktować się z Hajash’em i wydobyć od niego tę wiedzę.
Czy się udało? Jakby to powiedzieć… no nie do końca.
Owszem, skontaktowałem się z demonem, ale nie do końca tym z którym zamierzałem. Zamiast z Hajash’em nawiązałem kontakt z jego suwerenem, potężnym EHURTAR, Thra’axfyl Gargelflaw the Vil.

Jak każdy demon chciał mnie zdominować, złamać moją wolę i nagiąć ją do swojej. Ale ja się dzielnie opierałem i zwyciężyłem. Nie dał mi rady. Mógł jeno ze mną paktować. W zamian za odnalezienie i przyprowadzenie do niego lub zabicie Hajash’a, Płonącego Języka przyobiecał skarby, wiedzę i majętności…
Cóż, musze to przemyśleć, może okaże się to opłacalne…

Podróże Rudzimira „Upsik” Tollewaffe część VI

Stało się, postanowione, klamka zapadła, kobyłka u płota a kości zostały rzucone.
Plan został dogadany z Sędzią, żeby w razie czego mógł nas wesprzeć jak sytuacja stanie się wyjątkowo gorąca.
Nasmarowaliśmy się maścią którą zrobiłem, a która pod wpływem ciepła ma parować i działać usypiająco na wszystkich wokół (fakt, że będziemy wówczas w kiepsko wentylowanej piwnicy powinien nam pomóc i to bardzo). Oczywiście zrobiłem kilka dawek substancji uodparniającej mnie i towarzyszy na jej działanie. Co to byłby za plan gdybyśmy wszyscy, zarówno złole jak i my dobrzy nagle zapadli w słodki sen. Raczej kiepski byłby to plan.

Na początku wszystko szło dobrze. Bez większych problemów dostaliśmy się do samej karczmy a następnie dzięki znanemu hasłu – Specjał z goździkami – znaleźliśmy się w drugiej, bardziej nieoficjalnej części karczmy gdzie swoją siedzibę miał Pan Szept.
Był tam, a jakże. Tak samo jak było kilkunastu oprychów których towarzystwo nie było nam specjalnie na rękę. Lecz no cóż, jak już się zaczyna grać ze śmiercią, trzeba grę kontynuować niezależnie jakie karty się dostanie od losu.
Pan Szept przyjął nas w niewielkiej bocznej salce. Broń i część szpargałów musieliśmy zostawić przed salą (między innymi worek z wybuchającymi kryształkami Vankara). Na szczęście te tępe osiłki nie zorientowały się że Puk Puk to coś więcej niż tylko metalowa rura i pozwoliły mi ją zatrzymać. Co za naiwniaki. Pan Szept powinien lepiej przeszkolić swoich bandziorów na przyszłość… o ile będzie miał jakąś przyszłość.

Pojawił się. Pyszny, pewny siebie, dumny jak paw. Musiał czuć się mocno pewny siebie stając przed naszą dość liczną grupą twarzą w twarz, nie mając żadnej, przynajmniej na pierwszy rzut oka widocznej ochrony.
Wymieniliśmy zaledwie kilka słów, głownie pełnych kurtuazji i zawoalowanych gróźb i niedopowiedzeń.
Pan Szept niestety wiedział, że coś się kroi. Dzięki siatce szpiegów oraz sprytnemu systemowi dźwiękowemu dowiedział się, że ludzie Sędziego szturmują jego siedzibę. Jako, że Pan Szept zażądał od nas przyłączenia do obrony Jego siedziby przeciwko ludziom Sędziego.
Nigdy nie należałem do cierpliwych gnomów. Przyznam szczerze że nie wytrzymałem i po prostu wyciągnąłem Puk Puka mierząc z niego, niemal z przyłożenia w jego krocze. Była ku temu najwyższa pora.
I wówczas gówno wybuchło.

Vankar szykował mordercze zaklęcia, Gimgar biegł po swoją broń aby zagłębić ją w piersi Pana Szepta a Mowi już wyczarowywał swój niezwykły kijaszek do robienia łubudubu.
Przyznam, że nie lada zaskoczeniem dla mnie było odkrycie, że Pan Szept jest magiem.
Niestety dla mnie rzucił na mnie paskudne zaklęcie-rozkaz nakazując zaatakować moich towarzyszy. Moja wola, zazwyczaj żelazna i niełamliwa tym razem poddała się jego woli. Nie mogąc się oprzeć jego woli, wymierzyłem Puk Puka w Vankara i nacisnąłem spust. Może i udało mu się mnie opętać, ale moja broń nie zawiodła. Wiedziała czego nie wolno zrobić, a nie wolno zwracać się przeciwko sojusznikom, przynajmniej dopóki uznaje ich za sojuszników.
Broń zacięła się i nie wystrzeliła. Ani chybi Puk Puk uratował Vankarowi życie, a jako że to moja broń, to ja mu uratowałem życie. Ha. Jestem bohaterem.

Łapserki Pana Szepta rzucili się na nas, gromadą wielką. Strzelali, siekali, uderzali i grozili. Ale myśmy się ich nie przestraszyli. Vankar wysadził w powietrze wór z magicznymi kryształkami wprowadzając wśród bandytów popłoch i raniąc ich okrutnie. Gimgar siekał Pana Szepta jak mięso na tatara a na Nim nie było nawet śladu. Ani zadrapania.
Nie powiem, strach oblał mnie zimnym potem. Zacząłem podejrzewać jakąś sprytną iluzję, że Pana Szepta tam po prostu nie ma a my po prostu daliśmy się sprytnie podejść.
Prawda okazała się jednak znacznie niesamowita.
Iluzja owszem była, ale nie taka jakiej się spodziewałem. Pan Szept tam był, ale skryty za tajemniczą, potężną iluzją. Za nim krył się Hajash’a, Płonącego Języka, potężny Rakshasa. prawdziwy diabeł pochodzący z drugiego kręgu piekieł Baratoru, zwanego Miastem Dis. Ta niecna kreatura nie lubi za bardzo spędzać czasu w piekle i ucieka na ludzki plan egzystencji aby tu żyć wygodnie w luksusie i zbytkach. Zazwyczaj przyjmując przebranie szlachcica, kardynała lub bogatego kupca. W tym przypadku wcielił się w głowę lokalnego światka podziemnego.
Potężna bestia przypominała połączenie człowieka i tygrysa. Wielkie łapska uzbrojone w straszliwe szpony mogłyby zabić nas wszystkich z łatwością. Na szczęście właśnie szczęście uśmiechnęło się właśnie do nas.
Zaklęcia które chciał rzucać skutecznie blokował Mowi dzięki swoim niezwykłym zdolnościom. Gimgar bił ile fabryka sił w mięśnie dała. W dodatku Mowi skutecznie pozbawiał Hajesh’a przytomności więc biedak niewiele mógł, na szczęście dla nas, zrobić.

Dość szybko udało się tygrysiego demona pokonać, związać jak baleron i wynieść z podziemi. W samą porę, bo osłabiona przez wybuch Vankarowych kryształków piwnica groziła w każdej chwili zawaleniem się i pogrzebaniem nas wszystkich żywcem. Na szczęście pod grubym dywanem na którym wszyscy staliśmy znajdowało się tajne przejście prowadzące do kanałów.
Nie mieliśmy innego wyjścia jak salwować się ucieczką.

Nie będę ukrywał, że nie byłem zwolennikiem przekazania Rakshasy Sędziemu, a tym bardziej byłem przeciwny jego zabijaniu. Przecież demona nie da się zabić, a robienie sobie wroga z tak potężnej istoty wg. mnie było czystym szaleństwem.
W mojej głowie narodził się plan, który na pewno nie spodobałby się pozostałym członkom drużyny, gdyby tylko o nim wiedzieli.
Dzięki jednemu z zaklęć udało mi się dogadać z Hajash’em. Postanowiłem, że go uwolnię ale w zamian za obietnicę nierobienia krzywdy zarówno mnie jak i pozostałym członkom drużyny. Jako że demon obiecał, chociaż wiem, że głupotą najczystszej wody jest zawierzenie demonowi, choćby przyrzekał, obiecywał i mamił, uwolniłem go dzięki sprytnie rzuconemu zaklęciu POWIĘKSZ/ZMNIEJSZ, dzięki czemu więzy z bestii opadły i mógł zniknąć.
Niestety, postanowił zabrać ze sobą Gimgara, co nie było częścią mojego planu, ale było już za późno na płakanie. Stało się. Oby pozostali się nie dowiedzieli. Gotowi jeszcze zwalić całą winę za to na mnie. A przecież ja tylko uwolniłem ich od demona który mógłby się chcieć na nich zemścić i zrobić w przyszłości krzywdę. A dzięki mnie jest to niemożliwe.

Cóż, teraz trzeba będzie jeszcze uwolnić i uratować z łap demona Gimgara… jak tylko uda się wykombinować jak to zrobić.

Po wszystkim, jak spotkaliśmy Sędziego, okazało się, że straty w ludziach są znacznie większe niż były zakładane.
Niezadowolenie Sędziego pogłębił jeszcze fakt, że Pan Szept, czy też Rakshasa Hajash zniknął i nie odpowie za swoje czyny… Cóż, trzeba będzie jakoś z tym żyć.
Na razie czeka nas długo wyczekiwany odpoczynek w karczmie. Zdecydowanie się przyda.
Co ciekawe, jakoś nikt za Gimgarem nie rozpacza… chyba nie do końca jednak go lubili…

Podróże Rudzimira „Upsik” Tollewaffe część V

Za murami miejskimi świat od razu zdaje się być lepszy. Gwiazdy błyszczą znacznie jaśniej, powietrze pachnie żywicą i igliwiem a nie smrodem niemytych ludzkich ciał a wszystko wokół jest bardziej przyjazne i otwarte na przygodę. Tak mi się przynajmniej na początku wydawało jak rozbiliśmy z Mowim obozowisko niedaleko traktu biegnącego do miasta.
Noc zapadła szybko, a może znowu mi się tak tylko wydawało. Może to przez brak tysięcy świateł, hałasów i ludzi na których można natknąć się w mieście. Tak czy siak udało się. Byliśmy poza tym wszystkim i przed nami był cały świat aby go odwiedzić, zdobyć i wygrać wszystko co jest do wygrania…
Kurczę, chyba za długo przebywałem w mieście, zaczynam bredzić jak tylko zamiast gwaru i budynków otacza mnie cisza i spokój.
A spokój zdecydowanie jest. Przede mną cała noc na warcie. Mowi smacznie zasnął a ja dzielnie stoję na straży naszego obozowiska.
Jak to niektórzy mawiają, dobrego gnoma to i pies pokocha… to znaczy nikt tak nie mawia, bo to powiedzonko sam przed chwilą wymyśliłem. Właśnie w pilnowaniu ognia wsparła mnie miła grupka psich włóczęgów która przybłąkała się do ognia szukając odrobiny ciepła, jedzenia i czułości (tak, dały się podrapać za uszkiem). Nie minęła dłuższa chwila a dorobiłem się całej małej czworonożnej watahy. 4 psiaki wraz ze mną (i na mnie) pilnowały spokojnego snu Mowiego.
Mimo że mój towarzysz jest kotem, nie przestraszył się psów. Bo w sumie nie bardzo było czego się bać. Od takie przytulaki. Po paru godzinach stróżowania poszedłem spać a wsparty o moc psiej watahy Mowi miał pilnować obozu aż do rana.
Niestety nie wszystko poszło zgodnie z planem.
Nie zdążyłem jeszcze porządnie zasnąć kiedy pojawili się nieproszeni goście. Nieproszeni i niechciani. Od początku nazbyt mili, za bardzo uśmiechnięci, pachnący fałszem i złem na wiele setek metrów.
Przedstawili się jako treserzy zwierząt, a przybyłe pod moją opiekę psiaki miały być ich podopiecznymi które nie chciały do końca poddać się tresurze. Widząc nadwyraz niechętną postawę psów do rzekomych treserów miałem duże wątpliwości co do ich intencji i prawdomówności. Jednak ich szef nalegał żebyśmy poszli z nimi i obejrzeli ich wzorowy obóz szkoleniowy. Jego zobaczenie miało rozwiać moje wątpliwości co do ich profesji i prawa własności do psów. No cóż, wiedziałem, że nie spodoba mi się to co zobaczę, ale poszliśmy wraz z Mowim. Trzeba się przekonać na własne oczy zanim wypatroszy się takiego oszusta jak rybę.

Cóż, trzeba powiedzieć zgodnie z prawdą, że obóz nas zaskoczył. Niestety nie pozytywnie a wręcz przeciwnie. Poza klatkami w których znajdowały się psy (związane i traktowane z nad wyraz dużą brutalnością) znajdowały się tam również klatki z całkiem sporą ilością ludzi. I to wcale nie była szkółka posłuszeństwa i dobrych manier, ale nic innego jak klatki handlarzy niewolników.
Jakby tego było mało, te mendy miały czelność zaproponować nam zakup któregoś ze znajdujących się w klatce ludzi. To przebrało miarkę.
Na szczęście Mowi myślał podobnie. Widać łączy nas więź geniuszy.
Postanowiłem, że dokonamy małej zamiany i to takiej która zdecydowanie nie spodoba się naszym szacownym gospodarzom. Zamiana ta dotyczyła przede wszystkim zawartości klatek i statusu jaki będą pełnili wszystkie znajdujące się w obozie żywe istoty.
Bandziory szybko i sprawnie, chociaż nie obyło się bez werbalnego okazywania przez nich niezadowolenia, znaleźli się w klatkach a dotychczasowi niewolnicy oraz reszta psów już po chwili cieszyła się zasłużoną wolnością. Tak więc niewolnicy i więzieni stali się strażnikami i panami życia i śmierci a dotychczasowi oprawcy podziwiali świat zza swoich własnych krat.
Dzięki spostrzegawczości i czujności Mowiego udało się uniknąć sytuacji gdzie nowi więźniowie mieli by kluczyk do własnej celi. Wiedziałem, że chłopak ma potencjał.

Jedna z uwolnionych przez nas kobiet zdradziła nam, że wśród papierów i zrabowanych podróżnym przez bandziorów skarbów znajduje się glejt pozwalający dostać się bezpiecznie do miasta.
W pierwszej chwili pomyślałem – Na cholerę to nam, przecież dopiero się z niego wydostaliśmy, a przecież nie zamierzamy tam wracać… prawda? No właśnie nie prawda. Jak się okazało, gnomy mają za miękkie serca. To znaczy nie naprawdę, chociaż nie wiem bo nie widziałem, ale to możliwe bo jesteśmy bardzo empatyczne, umiejące kochać i docenić wszystko co warte docenienia, więc może to jednak prawda?
Zresztą nie ma to większego znaczenia. Ważne jest to, że po przeczytaniu glejtu okazało się, że jego okaziciel należy do rodu Kraghornów które są tutejszymi szychami i ma prawdo nieograniczonego wstępu nie tylko do najbliższego ale do wszystkich miast w okolicy. A to oznaczało, że możemy, chociaż naprawdę mam duże wątpliwości co do tego czy powinniśmy i czy chcemy, wydobyć resztę drużyny z miasta i bezpiecznie oddalić od tego pogrążonego w zarazie miasta.
Jak by ktoś zapytał co mnie i Mowiego skłoniło do wyruszenia do miasta i podjęcia się próby wydostania ich to odpowiedź brzmi nie wiem. Ważne jest to, że poczekaliśmy do miasta i ja jako okaziciel wspaniałego nowo odkrytego glejtu, a Mowi jako mój niewolnik (nawet wystroiłem go na tę okazję w kajdany na ręce i nogi oraz gustowną obrożę na szyję) ruszyliśmy w kierunku miasta.
Glejt faktycznie zadziałał. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że jest cudowny. Już dosłownie po chwili byliśmy w mieście a okoliczni strażnicy którzy chyba przekazywali sobie wieść o mojej rzekomej proweniencji z ust do ust, gięli się w ukłonach i robili wszystko byle bym był zadowolony… no takie życie to ja rozumiem. Wprawdzie nie dokonał tego mój geniusz ani wspaniałość, ale na reszcie byłem traktowany jak należy.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności dość szybko natknęliśmy się na resztę drużyny. Jechali akurat dosłownie w tą samą stronę co i myśmy się wybierali.
Niestety samo spotkanie nie było już takie szczęśliwe jak nam się na początku wydawało, że będzie. Mocno mnie to zdziwiło, bo rozmawiałem z Wilkiem a myślałem, że jest on jednak rozsądny. Zamiast okrzyków radości że wraz z Mowim przybyliśmy ich uwolnić usłyszałem, że oni wcale nie chcą wyjeżdżać i pobyt w mieście nie jest już dla nich problemem i że teraz pracują dla sędziego, tego samego który dwie noce wcześniej był gotów rozszarpać ich na strzępy i wsadzić do najgłębszego lochu. A w dodatku muszą jeszcze uratować miasto przed Panem Szeptem z którym jeszcze nie tak dawno chcieli współpracować… A ja i Mowi powinniśmy jak najszybciej uciekać z miasta bo stanowimy dla nich zagrożenie i w ogóle nas tu nie powinno być… Jakie to rozczarowujące, ja zbędny?
Skoro nas nie chcą to ruszyliśmy ponownie w kierunku bram miejskich. Widać nic tu po nas. Przy okazji kazałem jednemu ze strażników oddać wykradzione przez Mowiego księgi (świętą księgę Morowej Panny oraz dzienniki naukowe o zarazie) oddać do świątyni. Tyle dobrego przy tym mogliśmy zrobić.

Nie zdążyliśmy jednak dość do bram miejskich kiedy dogonił nas Wilk z informacją, ze jednak się przydamy i że mamy nie wyjeżdżać z miasta. Widać coś się komuś poukładało w głowie i doszli do wniosku że beze mnie i Mowiego to oni sobie rady nie dadzą.

Jak się okazało ruszyliśmy z nimi do sędziego gdzie Vankar miał jakieś sprawy do dogadania. Przy okazji dowiedziałem się, że Pan Szept zaminował miasto jakimiś wybuchowymi kamieniami (czyżby takimi samymi jakie produkuje sam Vankar?) i groził wysadzeniem miasta w powietrze. A w dodatku to ponoć on sam stoi za rozprzestrzenianiem się po mieście zarazy i powstawaniem zombie… widać człowiek renesansu, we wszystkim paluszki macza.
A Vankar, nagle pełen dobroci i chęci postanowił pomóc z nim się rozprawić. Naprawdę to dlatego, że Pan Szept ma wiadomości o ukrywającym się nekromancie którego poszukują zgodnie z listem gończym.

Spotkanie z sędzią było całkiem, całkiem przyjemne. Nie wiem czemu tak źle się o nim wypowiadali i mówili że zły z niego osobnik. Całkiem porządny jak na człowieka. Rozsądny i umiejący dogadać się w sposób kulturalny i właściwy. Nawet zaoferował pomoc w schwytaniu nieuchwytnego Szepta. Wprawdzie większość pracy mieliśmy odwalić za niego my, ale dobre chęci aż od niego biły.
Tak więc ruszyliśmy. Znaczy się nie za daleko się ruszyliśmy od biur samego sędziego, bo zatrzymaliśmy się tuż obok bo Vankar stwierdził że musi odpocząć i poszedł spać na swój wóz.
I zaczęła się burza mózgów, pomysły latały jak szalone. Każdy lepszy od poprzedniego a najlepsze oczywiście moje. Ale o nich lepiej nie wspominać bo a nuż ktoś wykradnie mi mój dziennik zanim wejdzie on w życie i Pan Szept będzie znał nasze wszystkie sekrety…
O nie, na to nie pozwolę. Zobaczymy jak nam pójdzie… łatwo nie będzie, to na pewno, ale i my nie nie należymy do cieniasów którym byle kto może pokonać i dmuchać w kaszę.

Podróże Rudzimira „Upsik” Tollewaffe część IV

No dobra, kot przebrany. Wygląda teraz jak wielka puszka kociej karmy. Istny blaszak. Chodzi jakby coś mu się do tylnej łapy przykleiło.
Ale przynajmniej nie będzie tak łatwy do rozpoznania. No chyba że napatoczy się jakiś nadgorliwy strażnik świątynny który go rozpozna jako kogoś nieznanego.
Udało się wyjść z terenu cmentarza i znaleźć resztę wielkoludów wciąż tkwiących przed świątynią gnilnej Pani.
Nie mam pojęcia po co oni tam tkwili, ale mieliśmy dobre przeczucie że wciąż tam będą.

Zanim zdążyliśmy odjechać wozem Vankara spod świątyni, oczywiście pech musiał dać o sobie znać i jeden ze strażników doczepił się do Mowiego przebranego w zbroję. Kurcze, chyba pomysł z wyczyszczeniem zbroi był za dobry, bo zaczęła się ona rzucać za bardzo w oczy.
Naprawdę bardzo mało brakowało żeby Mowi, lub jak zaczął udawać przed strażnikiem – Dawrin – wylądował by na nowo za murami świątyni i miałby przejść ich plugawy rytuał. A przy okazji ryzyko rozpoznania Mowiego jako tego kto narobił bałaganu wewnątrz była by całkiem, całkiem spora. Na szczęście mój spryt oraz genialna gra aktorska ocaliła ponowienie Mowiego.
Dużo się działo. Chaos, Panie, istny chaos. Na szczęście koniec końców ruszyliśmy spod świątyni w kierunku doków aby tam ponownie zaszyć się w jednej z gospód. Pojechaliśmy tym razem pod „Grubego Śledzia”. Tam ponownie zajęliśmy się odpoczynkiem. Przynajmniej ja.
Jako że szary człowiek-kot rzuca się w oczy, postanowiłem Mowiego przefarbować. Zrobienie barwnika to była dosłownie chwila. Wyszedł całkiem nieźle, oczywiście jeżeli ktoś lubi kolor rudy. Ja osobiście bardzo.
Zjadłem, wziąłem szybką kąpiel a następnie przyszykowałem balie z wodą do zafarbowania kota.
Na szczęście Mowi chciał współpracować i grzecznie wszedł do bali z przygotowaną zaprawioną z miksturą wodą i zaczął się moczyć.
To była nielada okazja żeby go lepiej poznać.
Niestety nie dane nam było za długo porozmawiać. Zanim rozkręciliśmy się z rozmową na dobre do pokoju wpadł Vankar, krasnolud, elfka, gnom… czyli cała reszta szacownej zbieraniny. Nawet do końca nie wiem po co.
Sytuacja była cokolwiek śmieszna. Ja próbowałem ulepszyć sztuczną rękę Mowiego (którą nieopatrznie zostawił na moim łóżku), kot nagi siedział w barwiącej go na rudo wodzie, krasnolud coś tam wykrzykiwał, mag przypatrywał się spode łba ściskając w ręce butelkę wina a reszta patrzyła na wszystko z boku nie bardzo chyba wiedząc o co chodzi.
Jako że byłem zbyt zajęty próbami ulepszenia sztucznej ręki (przez przypadek zupełny odpadł z niej mały palec, co za tandetna robota, gnom się ledwo dotknie a wszystko sie rozpada w pył), nie wiem co się stało że nagle Mowi pacnął Gimgara w głowę, a ten jakby dostał szału. Wyleciały z niego jakieś macki na nóżkach które zaczęły lewitować po pokoju a potem rzucił się z mieczem na stojącego obok nagiego Mowiego. W między czasie nie wiadomo skąd wziął się w pokoju jakiś oberwaniec chcący wlać do ust Vankara jakąś dziwną substancję dopytując cały czas kto pił wino… rany a kto nie pił. W swoim życiu każdy chyba choć raz go spróbował…
Jako że Vankar nie chciał tego czegoś wypić, to zdobyłem jedną fiolkę tej substancji. Później będzie chwilka żeby ją zbadać i zobaczyć co to za badziewie.
Mowi na szczęście przeżył szaleńczy atak Gimgara. Co w krasnoluda wstąpiło… prawie zabił towarzysza tylko za to że ten go lekko pacnął w głowę… on chyba nie jest do końca stabilny i normalny…

Zobaczywszy co się dzieje i wyczuwszy jakąś plugawą, chaotyczną magię od tych trzech stworków które wyprysnęły z Gimgara, postanowiłem szybkim krokiem ewakuować się z pokoju.
Zaledwie chwilę potem pokój w którym przed chwilą byłem eksplodował. I to na pewno tym razem nie jest moja wina.

Co tam się odwaliło to dla mnie za wiele.
Niewiele myśląc co tam się dzieje postanowiłem jak oddalić się od towarzystwa. Na szczęście Mowi pomyślał podobnie. Widać że rozsądny z niego kot.
To miasto zdecydowanie nie jest dobre. Za dużo się tu dzieje rzeczy na które nie ma się wpływu i w dodatku czuję się tu mocno stłamszony i ograniczony. A tego bardzo nie lubię.
Szybko się z Mowim porozumieliśmy i doszliśmy do porozumienia że pora na nas jak chodzi o pobyt w tym mieście.
Zgodnie ruszyliśmy w kierunku miejskich murów ze wspólnym przeświadczeniem i postanowieniem że opuszczamy miasto cokolwiek miało by się wydarzyć.
Dzięki naszemu sprytowi zdobyliśmy troszkę zapasów żywności udając że chcemy je rozdać strażnikom na murach (taka drobna akcja charytatywno-dywersyjna). Dzięki temu dostaliśmy się na mury skąd wydostać się poza miasto było już zdecydowanie łatwo i prosto. Mowi chciał skakać, ale jako że gnomy nie skaczą to znacznie lepszym rozwiązaniem było użycie Piórkospadania. Dzięki niemu zgrabnie wylądowaliśmy za murami miejskimi i oddaliliśmy się od miasta w coraz mocniej zapadający zmrok.

Zobaczymy co nas czeka poza jego murami… Z Mowim to może być zupełnie nowa i wspaniała przygoda

Zróbmy razem coś niedobrego

Nowa planszówka jest jak nowy, nieznany ląd. Troszkę strach go odkrywać, ale jednak nie znam nikogo kto nie byłby gotowy na jego odkrycie.
Wielu moich znajomych, zapalonych planszówkowiczów zgodna jest co do tego, że nie powinno się kupować planszówki zanim nie przeczyta o niej solidnej dawki recenzji, nie wypróbuje na konwencie lub w sklepie podczas pokazu lub ostatecznie ktoś ze znajomych nie kupi jej pierwszy w ciemno i nie sprawdzimy organoleptycznie czy ona nam naprawdę pasuje czy też nie.
U mnie, niestety, lub jak w tym przypadku stety, ta zasada nie działa. Jak coś mi się spodoba, przekona do siebie, w jakiś sposób zauroczy to po prostu chcę to mieć, poznać, grać itp.
Jakiś czas temu właśnie uległem zauroczeniu jednej z nowszych gier wydanych przez Portal Games. Tak w mojej kolekcji pojawił się Terror of London

Gra jest bardzo pięknie wydanym deckbuilderem. Całkiem prostym w opanowaniu zasad i dającym sporą dawkę emocji i możliwości jak się pozna wszystkie jego tajniki. Niestety w poznaniu gry jest jedna i to bardzo duża przeszkoda. Jest nią instrukcja dołączona do gry i dodatków. Po kilkukrotnym czytaniu postanowiłem się poddać i sięgnąć po porady osób które przez nią przebrnęły i opanowały jej zasady. I to wcale nie chodzi o to, że instrukcja jest jakoś mega obszerna, napisana w jakimś obcym języku lub po prostu jest brak. Jest, jak najbardziej po polsku i ma zaledwie kilka kartek, ale ni jak nie da się z nich poznać zasad rządzących grą.
Aby je poznać musiałem sięgnąć po jeden z tutoriali jakie można bez trudu znaleźć na youtubie. Jakby ktoś szukał osobiście polecam Geek Factor – już jednokrotne przesłuchanie pozwala na wystarczające poznanie zasad tak aby móc grać. Aby móc wytłumaczyć grę kolejnym osobom wystarczy przesłuchać po prostu jeszcze raz.
Naprawdę nie rozumiem jak można wydając całkiem udaną, świetnie wydaną i zgrabną grę, dodać do niej tak spartoloną instrukcję…

A co do samej gry. W jeden wieczór z przyjaciółmi dałem radę rozegrać aż dwie partie 2 na 2 (wariant możliwy z jednym z dwóch dodatków) co znaczy że naprawdę szybko i łatwo da się opanować jej zasady. Pierwsza partia, jak pierwszy naleśnik… poszła na straty ale druga była już naprawdę zaciekłą rozgrywką na śmierć i życie.
Może dwie rozegrane partie to niewiele, ale wystarczająco aby poznać zasady jakie grą rządzą. Początkowo wydawało mi się, że niektórzy Władcy Terroru – że tak na własne potrzeby ich ochrzczę – są zdecydowanie słabsi a niektóre moce są znacznie potężniejsze niż pozostałe. Cóż, jak w każdym deckbuilderze wszystko opiera się na strategii, odrobinie szczęścia jakie karty w którym momencie dotrą oraz spostrzegawczości w powstającej symbiozie między poszczególnymi stworami i reliktami jakie mamy w posiadaniu.

Zdecydowanie nie był to ostatni raz w Terror of London. Jeszcze całkiem spora ilość strategii zostaje do wypróbowania i przetestowania.
Nie umiem zrozumieć tylko jednego. W podstawowej wersji gra jest przeznaczona dla 2 graczy w wariancie 1 na 1. Dodatek pozwala na granie w wersji rozbudowanej 2 na 2. Ale ja naprawdę nie widzę przeciwskazań aby grać w nią w 3 lub 4 osoby w wariancie każdy na każdego. Owszem, wymagałoby to pewnej niewielkiej modyfikacji zasad, uniemożliwienie zasadzenia się dwóch lub więcej graczy na jednego oraz wyłonienia zwycięzcy bez konieczności długiego oczekiwania przez pierwszego przegranego na zakończenie rozgrywki…
W wariancie każdy na każdego zwycięzcą zostałby ten kto pokona wszystkich pozostałych graczy (wariant znacznie wydłużający rozgrywkę), lub po pokonaniu jednego wygrywa ten kto ma najwięcej życia. Zdecydowanie trzeba to wypróbować. Jak się da znaczy że gra ma większy potencjał niż początkowo przypuszczałem.

Gra ma jeszcze jeden minus. Chociaż może to raczej niedogodność którą można łatwo zmodyfikować za pomocą kilkunastu kolorowych znaczników, tokenów lub żetonów. Przy liczeniu siły, zdobywanych pieniędzy lub też oznaczaniu możliwych do wykonania oraz wykonanych akcji są one niezbędne. Pozwala to na uporządkowanie gry i zapobiega nieporozumieniom między graczami o to co było lub co jest do zrobienia (wiem że tak jest, bo podczas rozegranych przeze mnie partii miało to kilka razy miejsce).

Według mnie gra zdecydowanie daje radę.
Wielkim plusem jest wykonanie, piękne i klimatyczne rysunki oraz historie jakie można dzięki kartom budować.
Duży plus też za możliwości jakie gra daje. Dzięki odrobinie losowości każda rozgrywka staje się niepowtarzalna (wiem że tylko do pewnego stopnia i momentu ale jednak). Zresztą zawsze pozostaje nadzieja na kolejne dodatki. Chyba ich liczba nie zamknie się w liczbie 2.
Jeżeli gra pozwoli na wprowadzenie własnego wariantu gry, czyli każdy na każdego (przy liczbie graczy większej niż 2) świadczy o tym, że jest plastyczna i rozwojowa co jest kolejnym plusem.
Pudełko. Zawsze łatwo było mnie kupić drobnymi gadżetami lub durnostojkami. W tym przypadku było to ładne wykonanie całości, w tym i opakowania oraz magnetyczne zamknięcie które jest duperelkiem, ale to właśnie one, takie drobiazgi sprawiają że coś jest warte naszej uwagi.

Gra jest dobra, ale nie idealna. Chyba po prostu nie ma takich. Ta też ma minusy.
Po pierwsze – instrukcja. Za nią ktoś powinien być smagany po dupie gorącym makaronem. Żeby trzeba było szukać instrukcji online żeby móc zagrać…
Po drugie – brak żetonów na oznaczenie takich rzeczy jak siła ataku, sztuk złota, wykorzystanych mocy i użytych akcji hordy… Niby nie konieczne, ale jednak zdecydowanie ułatwiające życie. Jak wspomniałem wyżej – drobiazg, tym razem taki którego zabrakło.

Więcej zalet i wad nie znalazłem. Przynajmniej jak na razie. No ale przede mną jeszcze sporo partyjek do rozegrania. Więc zobaczymy co los przyniesie.
Jak dla mnie to mocne 7/10, no bo przecież ideałów nie ma… prawda?

Terror of London
wydawnictwo Portal Games
www.sklep.portalgames.pl

Good stuff

Do pewnego typu książek mam ewidentną słabość. Mianowicie do powieści z historycznym twistem, zwłaszcza takich gdzie bohaterowie przeplatają się postacie historyczne a także autentyczne miejsca i wydarzenia. A jak miejscem akcji jest jedno z moich ukochanych miast to jestem kontent w 100% i aż przebieram z radości łapkami nie mogąc się jej doczekać.
Takich autorów jak na razie znalazłem dwóch i w dodatku obaj piszą o historycznym Krakowie.
Jednym jest Maryla Szymiczkowa (za postacią której kryje się wspaniały autorski duet Jacek Dehnel oraz Piotr Tarczyński – brawo chłopaki, poproszę o kolejne tomy, jak na razie są 4), drugi zaś Mariusz Wollny o którym będzie tu troszkę więcej.

Powiedzieć że Pan Mariusz kocha Kraków to nic nie powiedzieć. On żyje tym miastem, ma je we krwi i porusza się po jego historycznych uliczkach jak po własnym przedpokoju. Na pewno udowodnił to opisując przygody królewskiego inwestygatora Kacpra Ryxa w 4 tomach swoich książek a potem w serii opowiadań. Jako że każdy się starzeje, postacie literackie też, nie chcąc odbierać czytelnikom przygód z inwestygacjami na krakowskich i nie tylko ziemiach, pojawiły sie przygody kacprowego syna, młodego Pana Turopońskiego.

Ale nie samym XVI wiecznym Krakowem Pan Mariusz Wollny żyje. Chociaż ewidentna fascynacja inwestygacjami da sie w jego powieściach wyczuć – i to z dużym szczęściem dla czytelnika.
W swojej najnowszej książce, 1 tomie Spraw komisarza Mohra BIAŁY TOWAR mamy niebywałą okazję poznać XIX wieczny Kraków dzięki mistrzowsko opisanej historii… bez obaw, nie będzie spojlerów.
Na stronach książki przyszły pierwszy w Krakowie a może i całych ziemiach C.K. prywatny detektyw wraz z mocno osadzonymi w polskie historii przyjaciółmi rozwiązuje całkiem sprytnie nakreśloną i połączoną z historycznymi faktami szczegółami zagadkę.

W tej książce każdy znajdzie coś dla siebie. Ilość wspaniałych anegdotek, ciekawostek wprost z krakowskich ulic i gazet aż wycieka z niej. Buduje wspaniały klimat i świat z którym człowiek nie ma ochoty się rozstawać. Szmonces goni szmonces a historyczny Kraków wprowadza do naszego mieszkania zmieniając wszystko wokół nas i galicyzując nas na całego.
Ach i widać że Kacper Ryx nie wyszedł Panu Mariuszowi z głowy tak całkowicie. Znalazłem 2 nawiązania do jego przygód w najnowszej książce, pewnie jest ich więcej i być może uda mi się je odnaleźć czytając Biały Towar po raz drugi, bo mimo że znam już zawartą w książce intrygę, to jeszcze raz chce zanurzyć się w świat komisarza Mohra.

Osobną przyjemnością w czytaniu jest wędrowanie palcem po załączonych do książki mapkach żeby śledzić tym analogowym GPSem gdzie aktualnie znajdują się bohaterowie.
Kurczę i znowu jak tylko skończy się lockdown będę musiał pospacerować po Krakowie śladami Białego Towaru, tak jak wcześniej wędrowałem z Kacprem Ryxem lub profesorową Szczupaczyńską (którą do życia powołała Maryla Szymiczkowa).
Najbardziej zabawne dla mnie było to, że czytając Pana Wollnego miałem nadzieje na spotkanie bohaterów książki Maryli Szymiczkowej (zwłaszcza jak bohaterowie krążyli wokół ulicy Św. Jana i kamienicy pod Pawiem). Ale to osobisty crossover który mi się zamarzył.

Podsumowując myślę, że to książka dla naprawdę każdego. Jeżeli lubisz książki historyczne – spodoba Ci się, jeżeli lubisz kryminały – będziesz zadowolony, jeżeli lubisz książki o historycznym Krakowie – zakochasz się. Ona jest wypełniona mięsem jak dobry pieróg farszem.
Panie Wollny… kiedy drugi tom? Nie wiem jak inni, ale ja chcę jeszcze.
Jak widać 2020 r. przyniósł w końcu coś naprawdę dobrego

Mariusz Wollny
BIAŁY TOWAR Sprawy komisarza Mohra Tom 1
Skład towarów u Kacpra Ryksa
pl. Mariacki 3, Kraków
www.wydawnictwojama.pl
Kraków 2020