blog

Podróże Rudzimira „Upsik” Tollewaffe część XV

Znalazłem się heksagonalnym pokoju z lśniącą kulą Vankara w dłoni. W pokoju znajdowały się trzy pary drzwi. Zwyczajnych, niemal identycznych drewnianych drzwi. Jedne na wprost mnie pozostałe po bokach. Światło w pomieszczeniu zapewniała lśniąca kula umieszczona pod sufitem.
Nie było na co czekać, postanowiłem zbadać co kryje się za jednymi z drzwi. Za nimi znajdował się korytarz, na szczęście niezbyt długi a na jego końcu były kolejne drzwi.
Nie spodziewając się niczego niespodziewanego chwyciłem za klamkę które ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazały się mimikiem który bez żadnej krępacji i ostrzeżenia ugryzł mnie. Ale nie ze mną takie numery. Ty mnie zębami to ja cię PukPukiem. Jeden strzał i z mimika została krwawa miazga. Nauczy się piekielny pomiot gryźć grzeczne gnomy tak bez zapowiedzi ani nawet zwykłego przepraszam.

Za drzwiami znajdowało się całkiem spore pomieszczenie będące ani chybi solidnych rozmiarów biblioteką z setkami książek na regałach, kilkoma na niewielkich pulpitach, pojedynczym biurkiem oraz stertami papierów leżącym gdzie popadnie. W wesoło płonącym ogniu w kominku leżały truchła kilkunastu martwych już i spalonych mimików.
Z kilku książek rozłożonych na postumentach tylko język jednej był dla mnie zrozumiały. Była to napisana w dość archaicznym języku krasnoludów księga o zaklinaniu. Pozostałych języków niestety nie znałem, a szkoda bo mogły by być ciekawe i przydatne. Jedna była po drakonidzku, jedna w drowim a jeszcze jedna w undercommon.

Z pomieszczenia prowadziło jeszcze pięcioro drzwi poza tymi dzięki którym się tu znalazłem.
Za jednymi z nich było pomieszczenie w którym wisiały dwie płachty, jedna czarna druga czerwona a na każdej z nich znajdował się symbol białej czaszki. Jako że nie wierzę w przesądy postanowiłem sprawdzić co znajduje się za czerwoną kotarą i za znajdującymi się za nią drzwiami. Schody prowadziły w dół aż do kraty i znajdującego się za nią salą z olbrzymią ilością złota. W skarbcu leżał całkiem wyrośnięty, choć chyba wcale nie dorosły błękitny smok którego moje pojawienie się wybudziło z drzemki. Chciał na mnie zapolować albo przynajmniej znaleźć ale na szczęście tym razem ja okazałem się sprytniejszy.
Wolałem nie ryzykować spotykania ze smokiem i zdecydowałem się wycofać zanim zrobi się naprawdę gorąco.
Nie czekając na kolejne niespodzianki musiałem wrócić do biblioteki i sprawdzić co kryje się za kolejnymi drzwiami.

Wejście do kolejnego pokoju wyjaśniło mi gdzie Vankar bawił się ostatnim razem. On tu zdecydowanie był. Była to okrągła sala pełna dywanów. Niezwykle podobna do tego który Vankar przyniósł i o który ja się wzbogaciłem. Nawet znalazłem miejsce gdzie prawdopodobnie leżał (to zdecydowanie było coś w rodzaju warsztatu). Poza tym znalazłem narzędzia dzięki którym można by go wykończyć gdyby tylko moje umiejętności na to pozwalały. Ale przynajmniej wzbogaciłem się o nową książkę która może mi w tym pomóc. Nazywała się „Zaawansowana sztuka krawiecka”. Poza nią były tam jeszcze pudełeczka i skrzyneczki z nićmi, pędzle ale bez atramentu i farby.
W tym pomieszczeniu trzeba było jedynie uważać na środek pomieszczenia i rozłożony tam dywan-muchołapkę który miał wielką ochotę mnie skonsumować. Na szczęście jestem sprytniejszy od głupiego dywanu, chociaż całkiem ładnie zrobionego.
Ostrożnie, żeby nie wdepnąć w dywan przeszedłem przez pomieszczenie aby ponownie znaleźć się w korytarzu, za którym, za wielkimi, ciężkimi, mocno zdobionymi drzwiami znajdowała się wielka sala w której było dużo kolumn pomiędzy którymi były pysznie zdobione okna witrażowe zza których biło piękne światło. No może nie do końca zza nich, bo jedno było wybite krzesłem, a za szkłem zamiast światła była czerń. Nie, tam się zdecydowanie nie wybieram.
Poza kolumnami stały suto zastawione stoły z piękną zastawą. Ładne ale mocno zakurzone.
Na środku sali stał posąg humanoidalnej postaci z rękami wzniesionymi w geście chwały i glorii. Co ciekawe zupełnie bez twarzy.
Na końcu sali były kolejne wielkie masywne wrota. Identyczne z tymi którymi tu wszedłem.

Kolejne pomieszczenie to ewidentnie sypialnia i to nie Pana tego miejsca ale raczej służby lub raczej obsługi. Na całe wyposażenie składał się szereg identycznych łóżek, troszkę może za dużych jak na przeciętnego człowieka, kuferka, toaletki i szafek. Poza tym nic więcej ciekawego.
Jako że nie było nic ciekawego ruszyłem dalej.

Kolejna komnata, jak się okazało ostatnia jaką odwiedziłem podczas tej wyprawy, była okrągła, miała wypolerowaną na błysk podłogę oraz stopnie które prowadziły do znajdującego się na środku pomieszczenia postumentem. Pod ścianami stały wielkie zbroje które jak tylko wszedłem do pomieszczenia zasalutowały mi. Wszystkie poza dwiema które blokowały mi drzwi na drugim krańcu sali (co ciekawe, nie zablokowały drzwi za pomocą których się tu znalazłem).
Na postumencie, wokół błyszczały dziwne runy których nie byłem jednak wstanie odczytać. Nawet sam język nic mi nie mówił.
Na samym postumencie zaś znajdował się dziwny lśniący w ciemności symbol, ewidentnie magiczny. Niestety jego też nie umiałem odczytać.
Raz się żyje pomyślałem i dotknąłem symbolu. Znowu błysnęło i ponownie poczułem że spadam, żeby po chwili ponownie znaleźć się w swoim pokoju w karczmie.
Sądząc po świetle zza okien minęło znacznie więcej czasu niż mi się wydawało…
A z dołu dochodziły odgłosy reszty drużyny która zupełnie nieświadoma tego co się wydarzyło gawędziła spokojnie jak gdyby nigdy nic…
Cóż, będę musiał porozmawiać z Vankarem, nie zamierzam odpuścić możliwości kolejnego zapoznania się z możliwościami tego niezwykłego artefaktu…

Podróże Rudzimira „Upsik” Tollewaffe część XIV

Trzeba było opracować plan dalszego działania. Nie ma co ukrywać, do najtęższych umysłów nie należeliśmy więc nie spodziewałem się po nas zbyt wielu ambitnych i lotnych planów.
I miałem rację.Niewiele udało nam się stworzyć.
Na dobry początek ja i Fafer zajęliśmy się studiowaniem zwoju, który okazał się o wiele bardziej skomplikowany niż początkowo sądziliśmy. Dużo tam było o eterze, innych planach egzystencji, miejscach żywiołów i wielu, wielu innych sprawach które równie szybko wpadły mi do głowy jak wypadły.
Jakiś plan niewątpliwie mamy. Jako że ogień nas za bardzo nie przekonał jako miejsce podróży, ziemia i powietrze też nie brzmiały za bardzo zachęcająco pomyślałem, że woda będzie najlepszym rozwiązaniem. Udało mi się wśród zawartych w zwoju informacji znaleźć taką, że wielkie katastrofy osłabiają barierę między światem materialnym a światem danego żywiołu. A tu mogłaby być pomocna spektakularna powódź, która mam nadzieje uda nam się znaleść. Znaczy się miejsce które na skutek powodzi zostało zniszczone i zalane. A wtedy za pomocą wynajętego statku może uda nam się przepłynąć barierę i znaleźć na planie żywiołu wody. A potem się zobaczy. No ale na to jeszcze przyjdzie czas.
W między czasie, dla odrobiny odreagowania stresu i tego wszystkiego, a zwłaszcza nudnego studiowania zwoju próbowałem połączyć znalezione wcześniej przez „chłopaków” kawałki układanki – te z brązu z dziwnym ornamentem i znaczkami. Cóż, nie wiem co zrobiłem ale jestem niemal na 100% pewny, że pomogłem w ich ułożeniu Wilkowi. Wprawdzie sam niewiele osiągnąłem ale dzięki mojej pomocy Wilk je złożył prawie w całość (wciąż brakuje ostatniego, szóstego elementu). Kula zaczęła się obracać i kręcić, ale wciąż nie była kompletna. Brakowało jeszcze jednego elementu bez którego raczej nie uda nam się odgadnąć przeznaczenia tego dziwnego przedmiotu.
Po wszystkim postanowiliśmy wyruszyć w dalszą drogę. Ostatni element układanki ma gnom z listu gończego. Z informacji jakie Wilk uzyskał od uwięzionego w innym wymiarze Gimgara, gnom był ostatni widziany w Willowcreak Run. A mimo że to dość daleko to właśnie tam postanowiliśmy skierować nasze kroki.
Wilk dogadał się Vankarem który zgodził się z nami wyruszyć w dalszą drogę. Mam nadzieję że tym razem będzie bardziej współpracujący, bo jak na razie jest jak pryszcz na dupie piątego koła u wozu…
Zanim jeszcze wyruszyliśmy byliśmy świadkami małej parady. Grupka rzutkich łowców przedefilowała przez miasto z truchłami upolowanych przez siebie potworów. Jak się okazało w okolicznych lasach faktycznie grasowały całkiem spore pająki. Na wozach wieźli, na szczęście martwego, ale wciąż gigantycznego i przerażającego pająka oraz 8 sztuk jego potomstwa – każde wielkości sporej wielkości psa. Cóż, jak widać mieliśmy dość sporo szczęścia że nie spotkaliśmy ich tamtej nocy przed przyjazdem do miasta. Mogłoby to się skończyć znacznie mniej przyjemnie… i to być może niestety dla nas.
Przed wyjazdem udało nam się z Wilkiem uszczęśliwić małą dziewczynkę sprzedającą jabłka. Wykupiliśmy niemal cały jej zapas i tym samym znacznie poprawiliśmy zdrowotność naszych racji żywnościowych. A na dokładkę od barmana dostaliśmy na drogę kosz z wielką butlą lokalnego cydru który, myślę że na pewno, uprzyjemni jeden lub dwa wieczory.
Przed samym wyjazdem nabyłem jeszcze całkiem dobrze zrobioną mapę Wolnych Miast Willowcreek aby lepiej zaplanować drogę aż do samego Willowcreek Run. Po dłuższych deliberacjach, planach, dyskusjach wybraliśmy Trakt Zachodni. Przede wszystkim ze względu na bliskość kilkunastu miast w których w razie czego będziemy mogli się zatrzymać, uzupełnić zapasy lub schronić przed nieoczekiwanymi kłopotami.
Ledwo wyruszyliśmy Wilk pozbył się ze swojej magicznej torby truchła mocno już zepsutego świniaka a Fafer ubitej wiewiórki na patyku.
Droga płynęła nam całkiem przyjemnie. Mi w większości na zapoznawaniu się ze zwojem (przy nieodłącznej pomocy Fafera który tłumaczył mi co bardziej zawiłe i specjalistyczne zwroty na temat innych światów i planów których do końca nie pojmuję) oraz na próbach dokończenia planów pistoletu na linkę z hakiem. Sporo czasu mi zajmie jego dokończenie, ale zdecydowanie jestem na dobrej drodze.
Natknęliśmy się jeszcze na grupkę kupców którzy chcieli nam zademonstrować swoje cuda i cudeńka ale Vankar nie zatrzymał się nawet aby na nie zerknąć, więc poleciały za nami bluzgi i niezbyt miłe słowa. Dobrze że nie mieli zepsutych owoców bo zrobiłoby się jeszcze mniej przyjemnie.
Przed nocą dotarliśmy do niewielkiej gospody gdzie mieliśmy nadzieję na spędzenie nocy. Nawet najgorsza gospoda będzie lepsza od spania na wozie lub gołej ziemi. Ale niestety nie do końca nam sie to udało.
Konie zaczęły zachowywać się bardzo niespokojnie, niektórzy z nas poczuli niezbyt przyjemny, metaliczny zapach… noc przestała zapowiadać się na spokojną i miłą. Okna w gospodzie były zachlapane czymś za bardzo przypominającym krew, co w połączeniu z pozostałymi znakami zapowiadało zdecydowane kłopoty. Widok zaparkowanego z boku gospody wozu rozwiał wątpliwości jakie miał Vankar i Wilk. Był to wóz na pierwszy rzut oka wyglądający całkiem zdobnie i elegancko, ale bliższe przyjrzenie się jemu łatwo pokazało że to tylko ułuda i szarlataneria.
Musieliśmy dowiedzieć się co jest wewnątrz gospody. Fafer ożywił swoją kruczą statuetkę i wypuścił na przeszpiegi.
Na pomoc i ratunek było za późno. Wewnątrz gospody rządziła śmierć. W dodatku coś złego, mrocznego i niezbyt ludzkiego warczało i wydawało mało przyjazne odgłosy o powarkiwania.
Jak się po chwili okazało za tym wszystkim stała wielka, humanoidalna postać w ciężkiej, czarnej zbroi ściskająca w dłoni miecz.
Nie przepadam za walką dlatego nie będę poświęcał jej swojego cennego czasu i miejsca na pergaminie zapisując jej szczegóły. Ważne jest to, że Wilk, Fafer oraz Durthorn rzucili się na bestie a Vankar jak zwykle z dystansu szył do niej z zaklęć. Zanim ja dobiegłem i zdążyłem coś zrobić, było niemal za późno. Zdążyłem zaledwie rzucić na zbroję potwora rozgrzanie metalu i już było po wszystkim. Potwór padł i wypuścił miecz z dłoni. Zanim upadł na ziemię zza zbroi dało sie słyszeć smutny, przerażony szloch… dziwne.
Jeszcze dziwniejsze było to, że jak tylko miecz dotknął ziemi spojrzeli na niego Fafer i Durthorn po czym Fafer chwycił go w swoje dłonie i został przez niego opętany. Sam miecz się zmienił. Po chwili nie był już mieczem a w rękach Fafera stał się sejmitarem.
Zanim zdążyłem choćby mrugnąć Fafer zaatakował Durthorna a wszyscy rzucili się na biednego opętanego Fafera.
Nie do końca wtedy rozumiałem co się dzieje, ale znowu zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, Fafer padł nieprzytomny wypuszczając przeklętą broń. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować Wilk wrzucił ją do swojej torby bez dna zabierając z oczu wszystkich pokusę chwycenia za nią i pogrążenia się w szaleństwie.
To na szczęście było wszystko. Jak się po chwili okazało, w zbroi leżał przerażony, wyniszczony ranami i głodem mężczyzna bez ręki. Biedak rzygał jak kot, a Wilk i Vankar ewidentnie wiedzieli kim on jest. Miecz który początkowo opętał nieznajomego a potem Fafera okazało się być przeklętym ostrzem, dawniej należącym do Gimgara które potem zaginęło w dość tajemniczych okolicznościach aby odnaleźć się teraz w rękach tego zmaltretowanego przez życie człowieka. Przy bliższym przyjrzeniu się tej sprawie okazało się, że będąc opętanym tajemniczy szarlatan (bo prawdopodobnie tym się on zajmował w wolnych chwilach) pożywił się tymi których zabił w gospodzie i jedyne o czym teraz marzy to śmierć lub chociażby wymazanie wspomnień. Niestety ani jednego ani drugiego mu nie zaoferowaliśmy, chociaż myślę, że śmierć niekoniecznie byłaby najgorszą opcją jaką moglibyśmy mu zaoferować Po wszystkim, jak zdołaliśmy wszystkich, łącznie z do niedawna opętanym szarlatanem opatrzeć i wyleczyć pojawiła się trójka jeźdźców zmierzających do pobliskiej osady.
Niestety Wilk wygadał sie o przekleństwie ciążącym do niedawna na szarlatanie i przeklętym ostrzu jakie dzierżył do niedawna. Na szczęście nie wyciągnęli ani wobec nas ani jego żadnych zbrojnych konsekwencji. Na szczęście dla siebie samych bo raczej nie przeżyli by bezpośredniego starcia z naszą grupą. Obiecali zapowiedzieć nas w osadzie ale bez nadmiernego rozpowiadania wszem i wobec o przekleństwie ciążącym nad mieczem w torbie Wilka oraz o szczegółach masakry w gospodzie.
Dotrzymali słowa.
Jechaliśmy przez całą noc, Wilk bowiem nie mógł spać po tym wszystkim co się wydarzyło i nad ranem dotarliśmy do niewielkiej osady czy może nawet miasteczka. Musiała to być spokojna okolica bo nie miało ono nawet kamiennych murów. Nad bramami widniały flagi – 2 czarne skrzyżowane strzały na tle brązowego pagórka. Niewiele mi to mówi. Cóż, geografia ani heraldyka nigdy nie były moją mocną stroną ani źródłem zainteresowania.
Powitali nas strażnicy. Miło, ale stanowczo poprosili nas abyśmy poddali się pewnej drobnej kwarantannie zanim sprawa tego co się wydarzyło w gospodzie nie wyjaśni się i wszystko nie będzie jasne. Odpowiedzialny za nas został jeden ze strażników o imieniu Valared. Ze względu na przeklęty miecz w jukach Wilk miał spędzić najbliższy dzień pod obserwacją w jednej z miejskich karczm. Postanowiliśmy wraz z nim odpocząć i poczekać na to co przyniesie kolejny dzień.
Ulokowali nas w całkiem przyjemnej karczmie. Każdy dostał osobny pokój poza Wilkiem który został umieszczony wraz z uratowanym przez nas byłym opętańcem. Ja dostałem pokój obok Vankara co miało bardzo szybko okazać sie brzemienne w skutkach.
Jeden ze strażników o imieniu Adren został nam oddany jako chłopiec na posyłki.
Plan na wieczór miałem prosty – dokończyć prace nad planem pistoletu na linkę z hakiem a potem zająć się destylacją sennej rośliny znalezionej przez Durthorna.
Niestety nic z tego nie wyszło. Niedługo po zakwaterowaniu z pokoju Vankara usłyszałem niezwykły dźwięk. Coś czego nigdy wcześniej nie słyszałem. Po chwili dźwięk zniknął i usłyszałem jak coś ciężkiego ale niewielkiego upadło na podłogę. Nie trzeba chyba nikomu mówić że na tyle mocno mnie to zaintrygowało że postanowiłem się dostać do pokoju Vankara. Lekką przeszkodą była straż jaka była rozlokowana na korytarzu ale nie na tyle istotną żeby przeszkodziła mi w moich zamiarach.
Wysłałem Koszałka Opałka aby zdobył to co spadło na ziemie i mi przyniósł. Pech chciał że szpara pod drzwiami była za mała i Koszałek nie był wstanie wydostać się ze znalezionym przedmiotem. Tu musiałem wkroczyć ja i odwrócić uwagę strażników. Odrobina pajacowania oraz obietnica wykonania dla jednego ze strażników kieszonkowego zegarka i tajemniczy przedmiot z pokoju Vankara był mój.
Była to niewielka, miedziana kula składająca się z lśniących, zdobnych paneli które można było przemieszczać i układać w wiele niezwykłych wzorów. Jak się okazało wiele zależało od ułożonego wzoru bo ledwie ją ułożyłem a pojawiło się niezwykłe światło, poczułem że spadam i znalazłem się po dosłownie chwili w zupełnie innym miejscu.
Więc tak Vankar znika na swoje niebezpieczne eskapady…

Podróże Rudzimira „Upsik” Tollewaffe część XIII

Poszukiwania Vankara zakończyły się szybciej niż się zaczęły. I to wcale nie dlatego, że tak szybko się znalazł. Wilk stwierdził i w sumie ja poniekąd się z nim zgodziłem, że gdyby nasz satyr miał jakieś problemy to zapewne sam by się z nich wykaraskał a jakby były one naprawdę poważne, to poczynił by takie szkody, że nie zostałby kamień na kamieniu.
Rozwiązawszy więc ten problem wróciliśmy na festyn do cyrku aby dalej się bawić. Bądź co bądź kolejna taka okazja będzie najwcześniej za miesiąc a i wtedy nie ma pewności że natkniemy się na cyrk Ekidny.
Zanim jednak dotarliśmy na teren festynu podeszliśmy do pobliskiego sierocińca aby podzielić się z jego mieszkańcami nadmiarem słodyczy których spory zapas wciąż targa ze sobą Wilk. Dzieciaków akurat nie było więc zostawiliśmy sporą ich porcję pod opieką zajmującego się nimi kapłana.
Lżejsi o parę kilo słodkości ruszyliśmy dalej.
Przed nami stały otworem kolejne atrakcje. Herold ogłosił między innymi turniej łuczniczy, wielkie zawody w ujeżdżaniu świni oraz loteria. Jedno lepsze od drugiego, każde kusi całą czwórką wiedzieliśmy że żadnej z nich nie odpuścimy. Przed nami wspaniała zabawa a może przy okazji któremuś z nas się poszczęści i coś wygramy.

Jednak zanim dotarłem na pierwszą z wybranych atrakcji usłyszałem o wspaniałym pokazie techniki – turniej szachowy z niezwykłą maszyną która miała pokonać każdego. Niby nic specjalnego, ale jak usłyszałem, że ta maszyna jest tak niezwykła, że nawet gnomy nie zbudowały by wspanialszej i doskonalszej to wiedziałem że muszę się przekonać na żywo co się za tym kryje.
I faktycznie wewnątrz namiotu na niewielkim pieńku stała szachownica przed którą stała dziwna plątanina metalu i drewna. Maszyna nijak nie była połączona z szachownicą ale w jakiś sposób, zapewne według twórców super-duper magiczno-technologiczny poruszała pionami.
Cóż, nie było innego wyjścia jak spróbować zagrać w ich grę. Tylko tak mogłem się przekonać na jakiej zasadzie to działa i czy nie jest to jakieś szachrajstwo.
Pierwszą partię wygrałem ale nie dostrzegłem nic niezwykłego, drugą przegrałem i wciąż nic nie wiedziałem. Ale podczas trzeciej udało mi się dowiedzieć na jakiej zasadzie działa ta cała maszyneria. Żadna to maszyna ale zwykły magnetyzm.
Wewnątrz pniaka był ukryty krasnolud który po prostu był dobry w szachy a dzięki namagnetyzowanym pionom i metalowej szachownicy wykonywał swoje ruchy w odpowiedzi na moje. Oszustwo czystej wody
Zanim ujawniłem oszustwo Fafer postanowił spróbować swoich sił. Chcąc się zabawić i jednocześnie ujawnić oszustwo poprosiłem Fafera, żeby zanim zasiądzie do partii szachów zdjął z siebie „Antykrasnoludzką, zabójczą aurę” którą zazwyczaj na siebie nakłada co ranka. Tyle wystarczyło. Z pniaka jak wystrzelony z procy wyleciał krasnolud piszcząc w niebogłosy że nie na taką zabawę się umawiał. Cóż, oszustwo ujawnione, pieniądze odzyskane a gnomi honor uratowany. Nikt nie będzie sobie gęby wycierał twierdząc, że gnomy nie są najlepszymi budowniczymi, wynalazcami i konstruktorami.
Turniej łuczniczy. Ach ten turniej łuczniczy. Fenomen. Durthorn zamiast w tarczę trafiał w okolicznych wieśniaków więc nie dość że dostał zakaz dalszego strzelania to pod koniec dnia (ja się póżniej okazało) otrzymał wezwanie do zapłacenia mandatu i odszkodowania dla trafionych biedaków. Dodatkową stratą i ofiarą Durthornowego strzelania okazała się jeden ze świńskich wierzchowców w turnieju ujeżdżania świń. Coż, niestety ta jedna już nie pobiega i szybciej niż jej kuzynki skończy jako kiełbasa. A Wilk upolował wiewiórkę. Nie wiem czym ona sobie na to zasłużyła, ale stało się. Straciła życie od Wilkowej strzały. Z
Mi w turnieju poszło całkiem dobrze, zdobyłem całe 18 punktów, lecz raczej nie przewiduje że będę najlepszy. Zobaczymy później. Wyniki mają być ogłoszone pod wieczór.
Aby wziąć udział w loterii wystarczyło zapłacić, kupić los i czekać który numerek zostanie wylosowany jak zapadnie zmierzch. Mój numer to 87. Może mi się poszczęści? Oby. Lubię wygrywać, chociaż jeszcze bardziej podoba mi się sama rywalizacja i dobra zabawa jaka temu towarzyszy. Samo zwycięstwo jest taką wisienką na torcie, ale sam tort też jest pycha.
Kolejną atrakcją którą zaliczyliśmy było ujeżdżanie świni. Wilk poszalał, mi nawet jeszcze lepiej ale Fafer. O kurcze, ten to poszalał. Trudno do końca powiedzieć czy to zasługa jego umiejętności czy też motywacji jaką Wilk mu zaserwował. Za dobrą jazdę obiecał Faferowi lizaka. I to wystarczyło. To świnia padła ze zmęczenia a nie Fafer z niej spadł. Myślę że wygraną ma jak w banku. No chyba że ktoś się przyklei do świni. To chyba jedyna opcja żeby Fafer przegrał tę konkurencję.
Acha, warto zapamiętać – jak się obiecuje Faferowi lizaka to lepiej mu go dać. Jak się tego nie zrobi lub tylko zażartuje że się nie da to może to się skończyć źle.
W międzyczasie postanowiliśmy spróbować swoich sił (hehe i to dosłownie) w siłowaniu się na rękę.
Nie będę ukrywał, że troszkę oszukałem i użyłem swojej zbroi którą kilka dni wcześniej nasyciłem mocą siły. Ale jeżeli moją siłą jest mój intelekt to czy użycie go w pojedynku siły jest oszustwem? Chyba nie.
Turniej był całkiem fajny i ciekawy. W pierwszym turze Durthorn wygrał z Wilkiem a ja z żylastym staruszkiem. W drugiej turze ja przegrałem z plującym, wściekłym półorkiem a Durthorn przegrał też z pijanym grubym chłopem, który tuż po wygranej zaliczył zgona zarzygująć wszystko wokół. Dzięki temu Durthorn załapał się na finał w którym zmierzył się z rosłym krasnoludem. Pięknie walczył, trzeba mu to przyznać, ale niestety krasnolud wygrał. Ale i tak miło było popatrzeć.

Ech, dzień minął całkiem przyjemnie. Oczekując na ogłoszenie wyników zawodów bawiliśmy się, tańczyliśmy, objadaliśmy. Ech, super było.
Na koniec okazało się, że największym wygranym okazał się Fafer. Po pierwsze wygrał 10 wspaniałych strzał w turnieju łuczniczym. Potem wygrał pyszną skórę dzika w turnieju ujeżdżania świni a na koniec okazał się także wielkim zwycięzcom loterii gdzie zdobył piękną srebrną statuetkę kruka. Ani chybi magiczną – chowaniec który może wykonywać drobne polecenia, pilnować, szpiegować i robić wiele, wiele innych wspaniałych rzeczy. Myślę że może nam się przydać.
Reszta wieczoru i nocy upłynęła nam na fantastycznej zabawie. Wszyscy bawili się wokół kapliczki Chantey, wokół której odbył się wspaniały rytuał który zakończył się czymś co używając delikatnych słów można by nazwać orgią.

Ranek przywitał mnie bólem głowy, obolałymi kośćmi i zmęczeniem. Obudziłem się leżąc na kilku beczkach. Nie polecam, chociaż zapewne kiedy się kładłem wydawały mi się one najwspanialszym leżem na świecie. Wilk obudził się śpiąc w beczce (nie wiem jak on się wcisnął do niej w pełnej zbroi). Ale wyglądał naprawdę uroczo.
W najlepszym towarzystwie obudził się Fafer. Spał wprawdzie wprost na ziemi, ale za to pod dwiema nagimi, całkiem hożymi i hojnie obdarzonymi dziewojami. Może młody ale widać że wariat.
Jedynie Durthorn wyspał się jak należy bo poszedł spać do gospody.

Ranek przyniósł jeszcze jedno odkrycie. Okazało się, że do Bag of Holding Wilka kilka dni temu podczas odpoczynku na trakcie (prawdopodobnie podczas mojej warty) wlazł dzik szukając pożywienia. Niestety ilość powietrza w tym artefakcie jest mocno ograniczona a o ile łatwo do niej wejść to trudno było wyjść. Skończyło się na tym, że dzik nie przeżył i to już kilka, albo kilkanaście dni temu i delikatnie mówiąc zaczął śmierdzieć.
Po tym odkryciu zaczęła się dość ciekawa i gorączkowa dyskusja na temat kto jest większym mordercą? Durthorn który zabił podczas turnieju łuczniczego świnię czy robiący to samo z wiewiórką a przedtem będąc niejako przyczyną śmierci dzika? Jak na razie nie udało nam się tego dylematu roztrzygnąć.

Ponieważ Vankar wciąż się nie odnalazł, Wilk postanowił się z nim skontaktować, ale satyr nie odpowiedział. Nie powiem, zaczęło nas to lekko niepokoić.
Nowinkę miał też dla nas Mowi który oświadczył, że na razie musi albo chce (bo tego do końca nie sprecyzował) zostać w tym mieście, więc przynajmniej jak na razie nie wyruszy z nami w dalszą podróż. Chociaż jak na razie chyba jeszcze nie wiemy gdzie byśmy chcieli dalej wyruszyć.
Dostaliśmy również wiadomość od Gimgara. Całkiem dobrą. Dał nam znać, że znalazł pracę w innym wymiarze i jest ochroniarzem. Troszkę nam ulżyło, raczej lubi co robi, ma za co żyć i w dodatku się nie nudzi.

Jako że po porannej naradzie stwierdziliśmy, że musimy znaleźć Gimgara, postanowiliśmy zrobić rundkę po miejscowych antykwariatach aby znaleźć jakieś książki, opracowania, dzienniki lub przewodniki które mogły by nam pomóc znaleźć drogę do innego wymiaru. W międzyczasie Durthorn postanowił zrobić własne racje żywnościowe dla nas wszystkich. Stwierdził, że tak będzie smaczniej, zdrowiej chociaż niekoniecznie taniej. Ale pomysł jest naprawdę dobry. Lepiej jeść to co wiadomo kto i z czego zrobił niż coś innego.

W pierwszym antykwariacie, w Zwichrzonej Karcie znalazłem dla siebie całkiem ciekawe opracowanie „Wielki atlas roślin szkodliwych i trujących – pióra Aleksandra Wyrwisa spisana w 1175 PWB” nawet niezbyt drogo bo zaledwie za 35 sztuk złota. Myślę że może się przydać.
W drugim antykwariacie, w Kryształowym Piórze nie znaleźliśmy nic ciekawego, zaś w trzecim, w Plamistym Pergaminie znależliśmy za 80 sztuk złota zwój z opracowaniem „Badania głebokiego eteru – pióra Eneariusia Vil’eatha spisana 1010 PWB”. Miejmy nadzieje, ze moja wiedza plus doświadczenie Fafera pozwoli nam coś z niego wyciągnąć i odkryć jak znaleźć wejście do świata gdzie przebywa Gimgar.
W karczmie czekał już na nas Durthorn z masą zakupów żywnościowych z których przygotowywał racje na najbliższe kilka lub kilkanaście dni.

To był męczący dzień. Dużo łażenia plus niewyspanie po zabawie wykończyły nas wszystkich. Przed spaniem jedynie jeszcze popracowałem troszkę nad znalezionym schematem pistoletu na linkę z hakiem. Jeszcze parę godzin pracy i będzie skończony i będę mógł go zacząć budować.
Przed samym zaśnięciem Wilk rzucił na mnie jedno ze swoich zaklęć leczących dzięki któremu wyszła ze mnie spod żeber czerwona kulka. Dość mocno bolało jak ze mnie wychodziło. Według Wilka był to rodzaj guza który umiejscowił się we mnie w okolicach nerek i było całkiem groźne… hmmm. Chyba zawdzięczam Wilkowi życie. Cóż, lubię go więc z przyjemnością mu się jakoś odwdzięczę.

Kolejnego dnia z rana, zanim zasiedliśmy do śniadania, do karczmy wszedł Vankar w dość opłakanym stanie. Wyglądał na wycieńczonego i jego ubranie w wielu miejscach było mocno nadpalone. Jak zwykle niewiele mówił. Rzucił tylko Wilkowi (a potem Wilk rzucił go mnie) dziwny dywan. Po krótkim badaniu okazał się niedokończony latający dywan, dość spory, taki na dwie osoby. Dołączone do niego były narzędzia (igły, nici i inne ustrojstwa) które mogą służyć do jego dokończenia. Problem polega jedynie na tym, że przynajmniej jak na razie jest to poza moim zasięgiem.
W części narzędzi brak tuszu, a co ciekawe igły okazały się być bardzo pokrewnym artefaktem do moich Nasyceń. Tylko jakieś kilkanaście klas wyżej. Zobaczymy. Może za jakiś czas uda mi sie to rozgryźć i dokończyć.

Próbując dowiedzieć się od Vankara gdzie tak naprawdę był spowodowałem jego wybuch. Zaatakował mnie sporą dawką wulgaryzmów, porównując do własnych lub cudzych genitaliów. Nie pozostałem mu dłużny. Na jego wiązankę odpowiedziałem własną dodając do tego solidną dawkę życiowych mądrości, m.in. że jesteśmy drużyną i jako drużyna powinniśmy trzymać się razem.
Chyba nie przyjął tego dobrze. Zamknął się w sobie jeszcze bardziej i poszedł do swojego wozu.
Byłem lekko zdziwiony i zaskoczony faktem, że Wilk przyznał mi rację, że faktycznie powinniśmy się trzymać razem i działać jak drużyna. A naszym priorytetowym zadaniem powinno się teraz stać poszukiwanie Gimgara.

Po wszystkim Wilk opowiedział nam wszystkim jak poznał Gimgara i Vankara, opowieść o Nekromancie, dziwnych relacjach między Vankarem na pewnym magiem. Faktycznie to lekko skomplikowane, ale mimo wszystko nie wyjaśnia czemu Vankar zachowuje się jak dupek.
Po wszystkim próbowaliśmy jeszcze z satyrem porozmawiać, ale niewiele nam to dało. Vaknar nawet nie oderwał oczu od książki. Nie wiem co o nim myśleć… Zobaczymy czy będzie chciał dalej podróżować z nami. Mam nadzieje że tak, bo nawet jak zachowuje się jak buc, to jest to nasz buc i jest częścią naszej drużyny.

Podróże Rudzimira „Upsik” Tollewaffe część XII

W podróży wiele się może wydarzyć. Czasem są to ciekawe miejsca, czasem są to ciekawi ludzie a kiedy indziej ciekawe wydarzenia jakie los stawia na drodze. Tym razem dostaliśmy wszystko w jednym pakiecie – dużym, pięknie opakowanym i przewiązanym wspaniałą różową wstążką.
Pod miastem czekała nas wspaniała atrakcja, przezabawni ludzie i najlepsza rozrywka na świecie – CYRK. A był to nie lada cyrk, nie pierwszy lepszy pełen różnych dziwadeł, ale słynny na całą okolicę Cyrk Ekidny.
Chyba wszyscy poza Vankarem ucieszyliśmy się z możliwości odpoczynku i zabawy. Zwłaszcza po tych wszystkich mocno stresujących i niebezpiecznych wydarzeniach jakich byliśmy świadkami w ostatnich dniach.
Nie patrzyliśmy jednak na fochy ponuraka Vankara i rzuciliśmy się w wir zabawy i szaleństw.
Ach, jakie tam były wspaniałe rozrywki. Zabawy idealne dla takich dużych dzieciaków, spragnionych szaleństw jak my.
Na początek rzuciłem się na wielki słup na który należało się wspiąć aby zdobyć nagrodę. Właściwą nagrodą miał być chyba wspaniały, drogocenny naszyjnik, ale mnie znacznie bardziej zainteresowało to na czym ów naszyjnik był umieszczony – wspaniałe drewniane męskie popiersie. Jak tylko je zobaczyłem wiedziałem że musze je mieć i w mojej głowie zrodziło się kilkanaście pomysłów jak można by je wykorzystać. Ono zdecydowanie mogło się przydać.
Niestety los nie był dla mnie łaskawy. Szło mi całkiem nieźle, ale na sam szczyt nie udało mi się dotrzeć.
Już myślałem, że będę musiał obejść się smakiem i nie zdobędę wymarzonego trofeum, ale z pomocnym szponem przyszedł mi Durthorn.
Zwinnie niczym małpa wspiął się na słup (nawet się przy tym nie spocił) i zdobył dla mnie to wspaniałe popiersie, sam drogocenny naszyjnik zostawiając dla tych którym mógłby być bardziej potrzebny.
Potem zabawa tylko się rozwijała i to na całego.
Wraz ze smokowcem wygraliśmy konkurs przeciągania liny zdobywając tym samym precelkowe naszyjniki (a ja 50 stóp grubej konopnej liny), potem wspólnymi siłami skąpaliśmy wrednego krzykacza w bali z wodą w konkurencji rzutu jabłkiem do celu a potem zobaczyliśmy Wilka.
Okazało się, że dzięki ulotce reklamowej zdobywał z kolejnych stoisk ze słodyczami i smakołykami dosłownie niezliczone ilości przekąsek. Jego ręce i torba pękały w szwach od zdobytych smakowitości. Wraz z Durnthornem nie mieliśmy serca patrzeć jak biedak cierpi i się męczy pod tymi kilogramami smakowitości i postanowiliśmy mu pomóc.
Słodkości były nieprzebrane ilości, a na dokładkę Wilk, a my wraz z nim, krążył po całym festynie i dzięki ulotce zgarniał kolejne sterty smakołyków. Kolejne, kolejne i kolejne.
Ja jeszcze skorzystałem z oferty wróżki, staruszki która chciała powróżyć mi z ręki. Czemu nie, zawsze warto mieć tę przewagę i znać przyszłość. Zobaczymy co powie…
i dużo powiedziała.
Zdecydowanie jestem pewny, że wyczuła pakt jaki zawarłem i czuła mroczne konsekwencje jakie niesie on ze sobą. Ale na szczęście przekazała mi też miłe rzeczy. Czekała mnie miłość, miała rozkwitnąć – oby, czekały mnie też podróże, co mnie zawsze cieszy bo podróżować lubię, zwłaszcza w dobrym, zgranym towarzystwie. Ostrzegła mnie też żebym wystrzegał się cienia i uważał na tarczę słońca. Poza tym ktoś z rodziny miał się zgłosić do mnie po pomoc. Ciekawe kto to miałby być? Któryś z kuzynów? A jak tak to który? Sporo ich w sumie jest.

Zmęczeni postanowiliśmy przenocować w karczmie „Wesoły Posiłek”. Całkiem zgrabna knajpka. Miłe żarcie, dobre, czyste pokoje.
Na śniadanie zjedliśmy kwaśne babeczki, jedne z tych które udało się zdobyć na festynie. Doskonale nam zrobiły na kaca oraz odcukrzenie po wczorajszych szaleństwach.

Byliśmy gotowi na wszystko… no może na prawie wszystko bo jak usłyszeliśmy odgłos rzucanej kuli ognia wiedzieliśmy że to nie przelewki. I że to robota Vankara i że ani chybi ma jakieś problemy.
Jak się okazało po drugiej stronie drogi stał wóz Vankara, zaparkowany pod konkurencyjną karczmą „Pełna gęba”. Żeby nie przeszkadzał i nie tarasował drogi, zaparkowaliśmy go na tyłach „Wesołego Posiłku” a sami ruszyliśmy na poszukiwanie Vankara niepewni co szalony diabełek mógł zbroić tym razem.
Jego trop urywał nam się w „Pełnej gębie” gdzie narobił zamieszania i wyszedł i nikt go więcej nie widział.
Cóż, poszukiwania czas zacząć…

Podróże Rudzimira „Upsik” Tollewaffe część XI

Długo nie wracali. Zarówno Fafer jak i Vankar zdecydowanie za długo nie wracali.
Wprawdzie byliśmy jak najlepszych myśli ale wiadomo, że nawet jak jest się bardzo dobrych myśli to coś może naprawdę bardzo pójść nie tak. Wręcz wszystko może się zawalić i spaść na głowę w zupełnie niespodziewany sposób.
I tak się oczywiście stało. Z dołu zaczęły dochodzić bardzo niepokojące dźwięki, coś jakby walnięcie gromu w małej, ciasnej przestrzeni.
Chcąc nie chcąc ruszyliśmy im na pomoc. Nie ważne co się stanie, trzeba ich ratować, nawet jeżeli to z własnej winy wpakowali się w tę całą kabałę.
Zdążyliśmy zaledwie zejść na dół kiedy grom uderzył ponownie i ponownie. U wylotu tunelu pojawił się Vankar z Faferem a za nimi wyłoniła się wściekła Banshee.
Vankar zdążył jedynie wrzasnąć żebyśmy uciekali, co bez wahania zrobiliśmy. Rzuciliśmy się do drabiny którą dopiero co zeszliśmy na dół i zaczęliśmy się wspinać jak oszaleli.
Banshee wyła i wrzeszczała. Starała się nas ogłuszyć i tym samym uniemożliwić ucieczkę.
Biednego Durthorna dopadło jak był dość wysoko na drabince. Spadł z dość dużej wysokości i padł jak martwy. Dobrze że udało mi się go wlewitować na powierzchnię. Myślę że dzięki temu udało mi się uratować mu życie. Bez tego ani chybi dopadła by go paskuda i permanentnie pozbawiła życia.
Za wiele się działo. To była naprawdę ucieczka na śmierć i życie. Potem padł Wilk. Na szczęscie nie śmiertelnie. Był jeno solidnie pogruchotany ale żywy choć nieprzytomny. Na szczęście i jego udało mi się wydostać z tunelu za pomocą lewitacji. Dzięki smokowcowi miałem już pewną praktykę no i Wilk był zdecydowanie lżejszy od Durthorna. Udało się ich obu wydostać i ocucić więc wszystko się udało.

Na szczęście wszyscy przeżyli. No jakże mogłoby być inaczej. Nie było tak naprawdę innego wyjścia. Jakby komuś z nich coś się stało pewnie prędzej czy później ruszylibyśmy pod bramy piekła aby wydostać z niego duszę poległego i przywrócić do naszej drużyny.

Po takiej przygodzie noc minęła szybko i na szczęście bez niespodzianek a z rana wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Wilk skontaktował się z Gimgarem który, jak się okazało znajduje się wciąż na innym planie egzystencji, w Mieście Drzwi. Miejmy nadzieję że nie będzie nic kombinował na własną rękę zanim nie znajdziemy sposobu aby go stamtąd wydostać. Przez chwilę miałem nadzieję że moja nowa cudowna książeczka pomoże mi zbudowaniu/wymyśleniu jakiegoś urządzenia które pomoże nam się tam dostać, ale jak na razie nic z tego. Księga może potężna i magiczna, ale nie pomogła mi jak na razie. Może pomoże później w inny sposób. Ale jeszcze nie teraz. Tak przynajmniej wiemy gdzie jest i nie jest to miejsce zupełnie anonimowe i nieznane. Więc nasze i jego szanse się zwiększają. No a poza tym ja mam Rakshasę do znalezienia… kurcze.
Którejś kolejnej nocy Durthorn podczas nocnej warty znalazł dość specyficzną roślinę. Jej właściwości muszą być niezwykłe, zwłaszcza jak jest wkopana w ziemię. Tworzy iluzyjne obrazy samej siebie dookoła na polanie. Musi być to całkiem niezwykłe. Szkoda że nie udało mi się tego zobaczyć.
No ale i sama roślina ma wiele cudownych właściwości które, miejmy nadzieje w dobry sposób uda mi się wykorzystać. Z łodygi będę mógł zrobić miksturę znieczulającą ból, z płatków i kwiatostanu coś co każdemu pomoże zapaść w sen a z samych zarodników łagodny ale ciekawy halucynogen. Każdej z mikstur powinno się udać zrobić około 8 porcji. Co może być w swoim czasie przydatne. Mam nadzieje że nie wyjdzie mi jedno wielkie UPS i nie spieprzę samej ekstrakcji.

Kolejna noc była dla niektórych delikatnie mówiąc stresująca. Najpierw w lesie znaleźliśmy naprawdę duży kokon z którego wykluł się wyjątkowo duży i na pewno mało przyjemny pająk a potem spaliśmy w brudnej, wilgotnej i mało zachęcającej lepiance. Niektórzy chyba obawiali się, że nie tylko my możemy chcieć tam się przespać, ale też jakiś większy i niekoniecznie przyjemny pająk. Na szczęście dla mnie przespałem całą noc jak niemowlę więc nie wiem czy tak było. Może całą noc walczyli z ośmionogimi monstrami, ale ponieważ mnie nie obudzili, znaczy to, że nie było aż tak niebezpiecznie i nie potrzebowali prawdziwego wojownika 🙂 a ja złapałem kilka cennych godzin dobrego snu.
Rano ruszyliśmy w dalszą drogę, a po kilku kolejnych dniach podróży zbliżyliśmy się do kolejnego miasta, do Achnur.

Podróże Rudzimira „Upsik” Tollewaffe część X

Na końcu jaskini pojawiła się zatoka, istna zatoka piratów. Jak z opowieści jakie dziadunio snuł nam przed snem jak byliśmy mali. Było tam wszystko. Były budynki w których toczyło się piracko-przemytnicze życie bandytów, wielka jak moja rodzinna osada zatoka na środku której cumował statek piratów. Znaczy się nie wiem czy on tak naprawdę był piracki, ale w moich oczach i w mojej wyobraźni on taki był.
Rozdzieliliśmy się przeszukując kolejne pomieszczenia. W każdym były trupy. Dużo trupów. Były zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz budynków. Zmarli od ognia, pazurów, mrozu. Ślady na ich ciałach były tak różne jak to tylko możliwe. Zupełnie jakby było wielu różnych przeciwników, różnych od siebie jak dzień i noc. No bo chyba niemożliwe jest to, żeby jeden potwór mógł ranić w tak różny od siebie sposób… no chyba że czeka nas tu coś czego nikt się nie spodziewa…

W jednym z budynków znalazłem stary warsztat a w nim niedokończony schemat dość oryginalnego sprzętu – pistoletu wystrzeliwującego linkę z hakiem. Hehe, chyba się domyślam po co piratom i złodziejaszkom taka broń. Widać lubili sobie ułatwiać robotę.
Cóż, wydaje mi się, że mi też się uda coś nie coś z nią zrobić i dobrze wykorzystać. Będę musiał tylko w wolnej chwili dokończyć schemat, bo jak wspomniałem jest on niedokończony a potem zobaczymy do czego sie uda go wykorzystać. Tylko kiedy ja znajdę tą odrobinę wolnego czasu żeby się tym na spokojnie zająć. W tej drużynie jakoś na nadmiar wolnego czasu nie mogę narzekać…

Cisza i spokój nie mogły jednak trwać wiecznie. Nie wiem gdzie podziała się reszta, ale w pewnym momencie, jak nikt, ale to naprawdę nikt się tego nie spodziewał, rozległ się krzyk Wilka. Widać coś usiłowało go dziabnąć.
Wybiegłem tak szybko jak mogłem i to co zobaczyłem faktycznie było dziwne. I zdecydowanie się tego nie spodziewałem. Plugawa bestia o kształcie chyba wprost z koszmarów usiłowała odgryźć niewielki kawałek z Wilkowego ciała. Rzuciliśmy się na niego chcąc jak najszybciej pozbawić go życia.
Zdecydowanie za szybko nam poszło.
Jeżeli to coś co właśnie zabiliśmy pozbawiło życia te dziesiątki istot w zatoce piratów znaczy że wyjątkowo kiepscy byli z nich złoczyńcy i aż dziw że działali tak blisko miasta na tak dużą skalę. No chyba, że to nie do końca to zabiło tych wszystkich martwych dookoła nas.

W jednym z pomieszczeń, za drzwiami zabezpieczonymi dość niebezpiecznym ale lekko niechlujnie narysowanym symbolem, skrywał się ktoś kogo zarówno Vankar jak i Wilk znali. Pan Robert i z tego co udało mi się usłyszeć z urywków rozmów – nekromanta który został zmuszony do przyzwania/ożywienia kogoś lub czegoś co jak się po chwili okazało pływało w zatoce, pod statkiem.

Istotą której naprawdę należało się bać była postać kobiety ubranej w zniszczoną, czarną suknię, będącą parodią eleganckiej i wspaniałej sukni ślubnej. Banshee. Niewątpliwe to była banshee
Ktoś wymienił imię Anna. Czyli to coś ma imię…

Nie umiem opisać tego co sie tam tak naprawdę działo. Vankarowi udało się ją na chwilę wygnać, niestety na zbyt krótko żebyśmy dali radę uciec.
Mowi pochwycił nieprzytomnego Roberta na ręce i zaczął z nim uciekać. My, starając się go ubezpieczać ruszyliśmy za nim.
Stworzenie jednak okazało sie znacznie szybsze i o wiele bardziej niebezpiecznie.
Niewiele zdążyliśmy zrobić jak banshee dogoniła uciekającego na ramionach Mowiego Roberta i dosłownie rozerwała go na strzępy. To był dosłownie moment. Nie mieliśmy najmniejszych szans na to żeby jej przeszkodzić.
Po zabiciu Roberta stwór zaskrzeczał jeszcze tylko, że należy do niej i zniknęła w kręgu portalu który pojawił się na podłodze.

Nic tu było po nas. Prawie wszyscy uciekli z jaskini do wyjścia. Wewnątrz zostałem tylko ja, Vankar i młody Fafer. Próbowałem skierować Vankara do wyjścia ale nie chciał współpracować. Ewidentnie było widać, że to co się wydarzyło, istota którą była banshee oraz śmierć Roberta dotknęły go do żywego.
To ma drugie dno, ale dopóki Vankar nie będzie chciał o tym opowiedzieć, to nic więcej się nie dowiem.
Pożyjemy zobaczymy. Na razie na szczęście żyjemy. Przeżyłem kolejne niezwykłe wydarzenie. NIe sądziłem że kiedykolwiek spotkam tak niezwykłą istotę jak banshee.
Ech, co za życie…

Podróże Rudzimira „Upsik” Tollewaffe część IX

Wyruszyliśmy z miasta.
Nie wiem czemu akurat statkiem, ale chyba Wilkowi i Vankarowi zależało na tym żebyśmy znaleźli się jak najszybciej po drugiej stronie jeziora. A może miało to coś wspólnego z jakimś człowieczkiem który właśnie przez port wydostał się z miasta.
Podróż na szczęście minęła bez większych niespodzianek. Na pewno nie była smutna, wręcz przeciwnie. Udało mi się wmówić kapitanowi że Mowi jest synem Sędziego i jego własnej kotki… Plotki jak dotrą do miasta mogą troszkę namieszać. Ciekawe co z tego wyjdzie. Chciałbym zobaczyć minę sędziego jak kapitan wręczy mu kotkę życząc miłego pożycia. Zwłaszcza jak potem ludzie będą oczekiwać na ciążę zwierzaka…
Cóż, to może być coś ciekawego. Ale może lepiej być wtedy daleko od miasta, bo a nóż Sędzia nie ma poczucia humoru?

Jak wspominałem, podróż przez jezioro minęła bez problemów.
Na niewielkiej polance nastąpił długo oczekiwany test umiejętności Dunkhara i ciemnoskórego młodzieńca z dalekich krain.
Ruszyli na siebie. Smokowiec z pięściami a młodzik… niech mnie kule biją jak nie zapomniałem jego imienia… jak dołączy do nas wypadało by je zapamiętać, bo głupio do niego mówić, ej Ty młody ciemnoskóry… byłoby to lekko mówiąc niezręczne.
Tak czy siak młodzik bronił się dzielnie swym zakrzywionym mieczem. Chyba sejmitarem go zwał. Dzielnie stawał. To mu trzeba przyznać, ale to że większych szans nie ma było niejako wiadome od samego początku. Jedną z zasad pojedynku miał być zakaz używania magii przez obie strony, a umiejętności młodzika chyba właśnie na magii w dużej mierze się opierały.
Pieści smokowca waliły jak młoty. Dobrze że pojedynek nie był na serio, bo z młodziaka została by jedynie mokra plama.
Ważne jednak jest to, że obie strony w pełni zasłużyły na to aby z nami zostać. Każdy z nich ma szansę wnieść do drużyny dużo dobrego. A pewnie obaj co nie co mają jeszcze w zanadrzu, bo na pewno nie odkryli wszystkich kart jakie mają w rękawach.

Po w miarę spokojnej nocy, podczas której chyba coś wypełzło z jeziora i poszło w głąb lądu, ruszyliśmy dalej.
Całkiem niedaleko, dokładnie w miejscu wskazanym przez marynarzy jako miejsce gdzie statek mógłby niezauważony i bez problemu przybić do brzegu i wysadzić pasażera natknęliśmy się na coś.

Miało to zdecydowanie za wiele metrów wysokości i czegoś strzegło. Wyglądało jak przerośnięty lodowy gigant patrolujący i strzegący wejścia do jaskini. Nie wydawał się zbyt szybki, dlatego po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy się na szaleńczy wyścig żeby przemknąć się w miarę niezauważeni do wejścia. Niestety dla nas stwór okazał się bardziej spostrzegawczy niż Gimgar na środku bazaru. Ruszył na nas cwałem grożąc stratowaniem lub czymś z goła gorszym.
Na szczęście moje cwane i sprytne oczko wypatrzyło dla nas zamaskowane wejście do piwnicy. Chybcikiem wskoczyliśmy tam prawie bez szwanku. Prawie, bo smokowiec dostał solidny cios który dość mocno uszkodził mu nogę przez co biedak ma teraz lekkie problemy z poruszaniem się. Cóż, miejmy nadzieje że jakoś uda się to naprawić z czasem.

Oko olbrzyma zaglądało do środka ale niewiele mogło zrobić poza groźnym pohukiwaniem.
Znaleźliśmy się w niezbyt szerokim tunelu w którym leżało całkiem sporo ludzkich zwłok.
Jako przyczynę śmierci dało się określić – nieżycie. Może dalej uda się odkryć coś więcej…