Babci Apolonii Pieśń o Rolandzie

„… Ciosy padały jeden za drugim. Ognisty bicz Kościeja Nieśmiertelnego raz za razem uderzał w lśniącą tarczę rycerza nie czyniąc jej jednak najmniejszej szkody. Mężny Roland nie pozostawał dłużny swojemu przeciwnikowi. Schowany bezpiecznie za swą tarczą dzielnie rąbał przeciwnika, patrząc, jak jego nieśmiertelne, kościane ciało kpi z kolejnych ciosów. Miecz uderzał w kości, ale nie był w stanie ich przebić, skruszyć, złamać. Przypominało to lekkie stuknięcia drewnianą zabawką, a nie ostrym jak brzytwa, magicznym mieczem. Mężne ramię rycerza słabło przy każdym kolejnym ciosie. W przeciwieństwie do stwora był istotą śmiertelną, a więc się męczył.
Kościej Nieśmiertelny, zwany też BezŻywym wyglądał jak cudaczny szkielet należący do tytana dawno wymarłej rasy. Rosłego Rolanda, wyższego od przeciętnego męża, Kościej przewyższał o dwie głowy. Dziesiątki, a może i setki kości różnych ras i gatunków, różnej wielkości, koloru i kształtu składały się na jego mocarną sylwetkę. Kościane nogi swą masywnością przypominały świątynne kolumny, a ramiona, długie na prawie dwa metry, młóciły powietrze niczym wielgachne cepy. Największą jednak trwogę budziły jego oczy osadzone głęboko w wypolerowanej na błysk olbrzymiej czaszce jak u prehistorycznej bestii. Ziały one bezbrzeżną czernią, w środku której żarzyła się pojedyncza, ognista iskra. Maleńka drobina krwistej czerwieni we wszechogarniającej pustce.
Pośrodku piersi stwora biło zamknięte w kościanej klatce żeber, czarniejsze od nocy i bardziej plugawe niż rozkopana mogiła, serce. Powiększało się i kurczyło miarowo wprawiając w ruch potężne kończyny w koszmarnej parodii życia. Bum, bum, bum. Raz za razem. Z każdym krokiem, z każdym ciosem rozlegało się ciche ale jednak wyraźnie słyszalne bum, bum, bum.
Bum, jestem niepokonany.
Bum, zabiję cię.
Bum, nie dasz mi rady.
Bum, bum, bum…
Zwycięstwo Rolanda zdawało się być na jedno wyciągnięcie miecza – jednocześnie tak bliskie i tak dalekie. Wystarczyłby jeden, ostateczny cios. Prosto w serce, aby zakończyć jego żałosną, nic nie wartą egzystencję, uwalniając jednocześnie świat od kolejnego nikczemnego potwora. Przy okazji zdobywając niezwykłą, wspaniałą i czarodziejską zbroję której bestia strzegła od wielu, wielu dziesięcioleci.
Ale Kościej nie zamierzał się tak łatwo poddawać. Nie na darmo nazywali go Nieśmiertelnym, żeby jakiś rycerzyk pozbawił go życia i mógł zrabować jego zbierane przez dziesięciolecia skarby. Widząc, że nie jest w stanie nic zrobić skrytemu za świętą tarczą rycerzowi, postanowił skorzystać z jednej wypróbowanych sztuczek, które dotychczas nigdy go nie zawiodły.
Potwór cierpliwie wyczekał na odpowiedni moment, aż miecz rycerza niebezpiecznie zbliży się do jego serca, odrąbując przy okazji solidny kawał żebra. Właśnie wtedy z jego piersi wydobył się przeraźliwy, budzący trwogę skrzek przypominający przedśmiertny krzyk setek umierających. Oczy Kościeja zapłonęły na jedną krótką chwilę zimnym błękitem, by po chwili zgasnąć. Wypuszczając ze szponiastej łapy ognisty bicz, potwór zadygotał ostatni raz i padł bez życia na ziemię. Kości, spajane dotychczas potężną, tajemniczą magią, rozsypały się dookoła tworząc bezładny stos żeber, miednic i piszczeli.
Młody Roland był niezwykle mężny, cnotliwy, dzielny i prawy, nie wiedział więc, że Kościej jako istota iście plugawa i podstępna, nie stosuje się do rycerskiego kodeksu i zniży się do każdej, najbardziej nikczemnej nawet sztuczki, żeby przeżyć i pokonać przeciwnika. Widząc więc jak Kościej pada bez „życia” na ziemię, jak jego kości rozsypują się w bezładny stos, schował miecz i rozglądając się wciąż czujnie dookoła (wszak dużo innego wszelkiego plugastwa mogło się tu czaić w bród), na wszelki wypadek kopnął w odległy kąt pokoju ognisty bat, oby jak najdalej od nieruchomej już łapy pokonanego potwora, następnie minął go, zmierzając ku skarbowi, po który tu przybył.
Zbroja była zaiste wspaniała. Lśniąca jak tysiące gwiazd, lekka niczym piórko i potężniejsza od najtwardszych murów Miasta Tysiąca Wież. Oto leżał przed nim w kurzu i brudzie niezwykły pancerz. Napierśnik, który nosić mógł tylko mąż o sercu czystym jak kryształ i myślach jasnych jak słońce. Niezniszczalna zbroja z Łez Dziewicy. Gdy tylko ją wdzieje, nic nie będzie mu straszne. Nikt nie będzie w stanie go pokonać. Nie przebije jej żaden miecz i nie skazi żadne zaklęcie.
Zbyt zajęty podziwianiem swojej nowej zbroi Roland nie zwrócił najmniejszej uwagi na to, co działo się za jego plecami. A działo się tam dużo i to w dodatku bardzo groźnych i niebezpiecznych dla niego rzeczy.
Leżący dotąd bez śladu najmniejszego znaku życia Kościej poruszył się. W oczodołach gigantycznej czaszki ponownie zapłonęły iskierki ognia, kości łączyły się bezszelestnie, niezwykle szybko odtwarzając masywną sylwetkę monstrum. Mocarne nogi, śmiercionośne ręce zakończone szponiastymi łapami, monumentalna klatka piersiowa z wciąż bijącym czarnym sercem. Szczęki czaszki rozwarły się w bezdźwięcznym grymasie przywodzącym na myśl parodię uśmiechu, gdy ognisty bat płynnym ruchem sam powrócił do dłoni właściciela.
Kościej niezwykle cicho jak na swoje gabaryty postąpił naprzód i zamachnął się biczem chcąc jednym, ostatecznym ciosem zakończyć żywot młodego rycerza.
Roland nie był jednak głupi i naiwny. Może nie znał wszystkich sztuczek jakie w zanadrzu miał potężny nieumarły, ale wiedział, że zło tak łatwo się nie poddaje. Nachylając się nad skarbem zdołał dostrzec w odbiciu wypolerowanego do połysku napierśnika szykującego się do zadania śmiertelnego ciosu Kościeja.
Zwinnie uskoczył w bok i zręcznie wbił ostrze swojego miecza wprost w odsłonięte serce potwora.
Przez niezwykle długą chwilę wydawało się, że nic się nie stało, że czas zatrzymał się w miejscu. Nagle czas pomknął do przodu w zdwojonym tempie.
Z paszczy Kościeja rozległ się wizg tysięcy potępionych dusz i pomieszczenie wypełnił lodowy odór śmierci. Stwór wydawał się zasysać powietrze, ciepło i światło. Pochodnie rozświetlające komnatę zgasły w jednej chwili i nastała ciemność. Roland rzucił się do tyłu starając się zasłonić uszy, ale nadaremnie. Wiatr zerwał mu z głowy hełm i rzucił gdzieś w ciemność. Powietrze wokół niego wirowało, zimno i wicher szarpały nim jak szmacianą lalką. Wzbite w powietrze kamienie i inne śmieci uderzały go w twarz, klatkę piersiową, plecy. Szarpało nim i rzucało. Nagle Roland poczuł silne uderzenie w tył głowy i stracił przytomność.
Kiedy się ocknął, było po wszystkim. Przez porozbijane okna, do środka starej krypty wpadało słońce kąpiąc wszystko w jasnym, ciepłym świetle poranka. Wszędzie dookoła walały się kości. Większość porozrzucana po ziemi, część powbijana w stare ściany grobowca, a część, roztrzaskana i starta w proch, leniwie unosiła się w powietrzu. Obok Rolanda leżał jego wierny miecz, a obok zajmowanego do niedawna przez Kościeja kamiennego tronu leżała zbroja.
Mimo że bolało go wszystko, widok skarbu spowodował, że rycerz się uśmiechnął. Ostatni element układanki znalazł się na swoim miejscu. Teraz miał już wszystko. Mógł ruszać dalej.
Wierny Śledź czekał na zewnątrz, tam gdzie Roland go przywiązał. Rumak nie mając pojęcia co jego Pan przeżył wewnątrz budynku, który znajdował się nieopodal, zajmował się starannym kontemplowaniem źdźbeł trawy, która przed nim rosła. Obgryzione okoliczne kępy świadczyły, że nie były to pierwsze filozoficzne rozważania konia nad okoliczną przyrodą i pozwalały się domyślać ich wyników.
Roland przytroczył pancerz do zwisających z siodła juków, poklepał Śledzia po zadzie i z lekko zduszonym jękiem z powodu obolałych żeber, wdrapał się na konia i ruszył. Miał przed sobą jeszcze kilka dni podróży i choć wiedział, że czas jest niezwykle istotny i nie ma go za wiele, to czuł, że musi odpocząć, żeby być w pełni sił przed ostateczną rozgrywką.
Ostatnią noc przed wyprawą na wzgórze Dzielny Roland spędził w niewielkiej, niemal opustoszałej przez mieszkańców wiosce Roztocze. Jeszcze przed kilkoma laty była to najliczniej zasiedlona wioska w całym królestwie, ale przez wiedźmy wszystko się zmieniło: nogi za pas wziął kto zdołał, reszta zaś padła ofiarą ich nienasyconego apetytu. Bo dla wiedźmy nie ma większego przysmaku niż ludzkie mięso.
O świcie, gdy tylko pierwsze promienie słońca wyjrzały zza szczytów gór, wyruszył Roland w kierunku Wiedźmowego Wzgórza. Uzbrojony w ognisty Miecz Sprawiedliwości, lśniącą Tarczę Wiary oraz dopiero co zdobyty, niezniszczalny Pancerz z Łez Dziewicy był gotów zmierzyć się z Apallante – krwawą Królową Czarownic. Za towarzysza był mu jedynie wierny, nieodłączny Śledź. Nikt inny nie był na tyle głupi lub odważny żeby wraz z Rolandem wyruszyć na tę wyprawę.
Z wioski do Wiedźmowego Wzgórza biegła droga prosta, ale nie pozbawiona niebezpieczeństw. Na trakcie grasowali zbójcy, a w lesie, przez który on przebiegał zamieszkiwała najdziksza wataha wilków w okolicy. Dodatkowo okolice były pełne potworów i różnorakich bestii. Zazwyczaj stroniących od zasiedlonych i uczęszczanych przez ludzi okolic, jednak bliskość Wiedźmowego Wzgórza dodawała im odwagi i bezczelności. Jednak tego dnia ani zbójcy, ani wilki, ani nawet potwory i monstra nie odważyły się zaatakować Rolanda. Wiedzieli, że wiedźmia królowa osobiście chce się z nim zmierzyć i rozprawić.
Nim zapadł zmierzch, dzielny młodzieniec dotarł na szczyt wzgórza, gdzie czekała na niego Apallante.
Wiedźmowe Wzgórze było jednym z najwyższych wzniesień w okolicy. Dookoła niego rozciągały się zdradliwe i zabójcze mokradła kryjące w sobie dziesiątki pułapek i bezdennych oczek wodnych. W jego głębinach kłębiły się utopce, wodne baby, wodniki i inne bagienne maszkary gotowe rozszarpać każdego, kto nieopatrznie zapuści się na ich tereny. Jego podnóże otoczone było gęstym, nieprzebytym lasem. Niegdyś był to łagodny sosnowy lasek, pełen żywicznych drzew i dzikich barci pełnych słodkiego miodu, zasobny w grzyby, zwierzynę łowną – obecnie było to dzikie i mroczne kłębowisko chorych i poskręcanych cudacznie drzew. Z każdego, jak z ciała chorego z pokrytego bąblami i czyrakami człowieka, spływała lepka i śmierdząca wydzielina, a gałęzie przypominały sękate szpony gotowe złapać nieostrożnego podróżnika i zadusić. Między nimi rozpościerały się gęste pajęczyny. Ciężkie od dziesiątek trucheł większych i mniejszych zwierząt, które miały pecha w nie wpaść.
Ponad wszystkim górował łysy czubek wzgórza. Poza pojedynczymi drzewami rosnącymi na jego szczycie niewiele dało się dostrzec z daleka ze względu na spowijający go całun szarości, którego nie rozpraszał najsilniejszy wiatr, ani nie przeniknęło słońce nawet w najcieplejsze dni lata.
Roland z duszą na ramieniu lecz i odwagą w sercu przejechał bezdenne bagna, minął nieprzebyty las, i o zmierzchu dotarł na szczyt wzgórza.
Z bliska okazało się, że porastają go trzy samotne drzewa. Pierwsze było ledwie sadzonką z jadowicie zielonymi listkami i równie połyskliwą szmaragdem korą. Obok rosła potężna, dostojnie wyglądająca jabłoń obsypana soczyście czerwonymi owocami. Jedno z nich spadło na ziemię w chwili pojawienia się na szczycie Rolanda. Pacnęło głucho obok innych leżących już na ziemi. Jabłko wyglądało na zdrowe i soczyste, ale gdy rozkwasiło się o ziemię, z jego wnętrza wyleciało robactwo, a powietrze przesycił zapach skwaśniałego, zepsutego jabłecznika. Trzecie drzewo wyglądało jak stary, uschnięty konar ledwo wystający z ziemi. Przygarbiony pod ciężarem sękatych gałęzi, łysy, pozbawiony chociażby jednego listka. Na pierwszy rzut oka sprawiało wrażenie słabego i kruchego, ale czuć było, że przetrwało już niejedną zawieruchę i jeszcze wiele jest w stanie znieść.
Pośrodku trójkąta wyznaczonego przez drzewa stał tron z kości i korzeni drzew. Siedziała na nim dumna i wyniosła wiedźmia władczyni w jednej ręce trzymając kielich wykonany z czaszki niemowlęcia, a w drugiej niewielki srebrny sztylecik. Ubrana była w suknię czarniejszą od najmroczniejszej nocy, ze wspaniałą broszą w kształcie węża z rubinowym oczkiem, z włosami lśniącymi jak skrzydło kruka spiętymi srebrnym diademem.
Roland zsiadł ze Śledzia i odesłał go w bezpieczne miejsce, aby poczekał na niego aż będzie po wszystkim.
– Witaj, synu Desteriona. Panie na zamku Topiel, Rolandzie znad Jeziora. – rzekła królowa – Więc jednak wreszcie przybyłeś tu, na moje wzgórze, do mojego sanktuarium, przed mój tron by mnie zgładzić?
– Musisz zapłacić za swoje czyny – dźwięcznym głosem zawołał mężny Roland dobywając miecza
– Zapłacić? Ja? – zapytała wiedźma udając zdziwienie – za cóż ja miałabym płacić? Przecież…
– Cokolwiek powiesz, nie zmienisz mojej decyzji – nie dał jej dokończyć Roland – Twoja głowa jeszcze przed wschodem księżyca potoczy się w brudzie tego wzgórza.
– Jesteś taki młody – nie poddawała się wiedźma – szkoda by było, żeby Twoje życie zakończyło się, zanim zdołasz zaznać tak wielu rzeczy. A ze mną możesz doznać wszystkiego – nie przestawała kusić – Zdobędziesz więcej bogactwa niż mógłbyś sobie wyobrazić, najpiękniejsze kobiety leżałyby u Twoich stóp, a sława Twego imienia sięgałaby dalej niż promienie słońca.
– Nic, co powiesz, nie skusi mnie – zagrzmiał Roland, a jego miecz zapłonął ognistą czerwienią – nie są ważne dla mnie ni sława, ni bogactwa. A moje serce należy tylko do jednej, jedynej… – głos rycerza, do tej chwili mężny i dźwięczny nagle się załamał i pojawiły się w nim nutki tęsknoty, żalu i straty – ukochanej, która zginęła z Twojej plugawej ręki… Moja ukochana Jasmina…
– Jasmina? Jasmina? Była jakaś Jasmina? Wiesz, że nawet Jej nie pamiętam? – zakpiła królowa – było ich tak wiele. Tak wiele klęczało przed moim tronem, tak wiele tarzało się w kurzu u moich stóp, błagało o życie, przyrzekało wieczną służbę… Tak wiele ich było. Wspaniałych królowych, dumnych hrabin, dostojnych matron i pięknych dziewic, więc ta jedna, mała, brudna…
– Zamilknij – krzyknął Roland
-… wieśniaczka – bez zająknięcia kontynuowała Apallante – nie była i nie jest warta nawet chwili mojej uwagi…
– Zamknij się – ponownie ryknął Roland
– Bo co mi zrobisz? – królowa aż powstała z tronu patrząc z pogardą z jego wysokości na stojącego poniżej rycerza – Jesteś tak samo słaby, żałosny i nie warty nawet chwili mojej uwagi jak ona. I tak samo jak ona zginiesz, i nawet ja nie będę o Tobie pamiętała…
– To Ty zginiesz – ryknął rycerz i z płonącym mieczem rzucił się ku stojącej przed tronem królowej.
Był szybki, bardzo szybki. Poruszał się szybko jak błyskawica. Dobiegł do stojącej wciąż królowej zanim ta zdołała wykonać najmniejszy chociaż ruch i…

DRYŃ, DRYŃ, DRYŃ… DRYŃ, DRYŃ, DRYŃ… DRYŃ
– No nie, babciu, czemu mama zawsze dzwoni w najlepszym momencie? – leżąca w łóżeczku, w pościeli w miotły, czarne koty i kryształowe kule dziewczynka naburmuszyła się spoglądając na siedzącą na krawędzi łóżka starszą kobietę – obiecaj, że dokończysz…
– Oczywiście, że dokończę – potwierdziła wstając i człapiąc powoli w kierunku dzwoniącego w drugim pokoju telefonu – przecież zawsze kończymy raz zaczętą opowieść.
To już była tradycja. Ilekroć Alicja u niej nocowała i była utulana do snu zawsze dzwonił telefon, który oczywiście, zgodnie z odwieczną tradycją, przestał dzwonić zanim do niego doszła. Jak zwykle. Cóż, przecież tradycja to tradycja. Zawsze trzeba się jej trzymać, choćby się i waliło i paliło. Nawet jeżeli dzieje się to jednocześnie. Czemu ludzie dzwoniąc do kogoś (zwłaszcza po nocy do starszych, żeby nie powiedzieć że starych ludzi) myślą, że ci mają telefon zawsze pod ręką albo na pierwszy dźwięk dzwonka rzucą wszystko i pogalopują do niego łamiąc przy okazji ręce i nogi?
– Dzwonisz to dzwoń jakbyś do pożaru wzywał. Długo, donośnie i do skutku. A nie jak panienka na pokojówkę – mamrotała pod nosem drepcząc do salonu – takie dzwonienie to jak pierdnięcie starej myszy w równie starym kościele. Mało kto je słyszy, a jeszcze mniej osób to obchodzi.
Godzina, którą leniwie wybijał stojący w przedpokoju wielki szafkowy zegar oraz fakt, że próbowała uśpić Alicję odpowiedziały na pytanie kto dzwonił. Zupełnie jakby zamiast namolnego DRYŃ, DRYŃ, DRYŃ telefon wyrzucał z siebie imię Agatha, Agatha, Agatha. Wiedziała, jaką litanię usłyszy, gdy tylko podniesie słuchawkę: „Mamo nie rozpieszczaj Alicji. Mamo niech Alicja nie siedzi do późna. Mamo, nie dawaj Alicji słodyczy przed spaniem. Mamo, nie opowiadaj Alicji strasznych opowieści na dobranoc… Jakbym nie znała się na wychowaniu dzieci…”
Apolonia nie zdążyła dokończyć myśli gdy telefon ponownie zaczął swoje namolne i natarczywe DRYŃ, DRYŃ, DRYŃ.
– Kochanieńka – zawołała odrobinkę głośniej i bardziej żywiołowo niż początkowo zamierzała – jak cudownie, że dzwonisz.
– Dobry wieczór mamo – głos po drugiej stronie z powodzeniem mógłby służyć do cięcia szkła – jak Alicja?
Na szczęście Agatha nigdy nie miała się dowiedzieć jaka odpowiedź w takich przypadkach najczęściej aż pchała się na usta babci Apolonii: „Wiesz kochanie, był mały wypadek z Alicją i moją wazą. Wiesz, tą dużą, chińską, porcelanową w niebieskie smoki co stała w przedpokoju. Na szczęście nic się z nią nie stało. Jest cała, nie ma na niej nawet najmniejszej ryski. A małą się nie przejmuj, też wszystko jest w porządku, właśnie dochodzi w piekarniku jak prosię, z jabłkiem w ustach, główką czosnku w pępku i kostką masła w tyłku…”
Zamiast tego odpowiadała za każdym razem – Żyje – i od razu gryzła się w język, bo sarkazm i jakikolwiek objaw zniecierpliwienia były przez Agathę odbierane jako lekceważenie i brak należytej staranności – to znaczy wszystko w porządku. Właśnie…
– Domyślam się mamo co “Właśnie…” i właśnie przez to “Właśnie” dzwonię – głos z po drugiej stronie słuchawki nie dał Apolonii dokończyć – ostatnio Alicja miała koszmary mamo. KOSZMARY – ostatnie słowo nie było wykrzyczane, wręcz przeciwnie, było powiedziane dość cicho, ale z łatwością dało się wyczuć, że w całości składa się z wielkich liter – rozumiesz, co to oznacza?
Apolonia rzadko kiedy nie wiedziała co powiedzieć. Tak naprawdę zdarzyło się to jej teraz chyba po raz trzeci w życiu. Na twarzy staruszki szybko zmieniały się emocje. Radość wyparła strach, niezdecydowanie wygrało z niepewnością, duma przegrała z lękiem.
Koszmary, ma koszmary – myślała – niedobrze… nie, to dobrze…, jest za młoda… wręcz przeciwnie, jest w sam raz…, nie mogę jej tego zrobić…, muszę, ma prawo wiedzieć i wybrać…
– Mamo… Mamo… Mamo… MAMO, nie słuchasz mnie. Wiem, że mnie nie słuchasz – nie dawała za wygraną Agatha – Mamo…
– Słyszę Cię kochanie – odpowiedziała mimo że jej głos wskazywał raczej na nieobecność niż obecność – słyszę i wiem, o czym mówisz…
– Nie wiesz, o czym mówię – głos nabierał mocy i głośności. Słuchawka aż trzeszczała od kolejnych wypływających z niej słów – nie masz zielonego pojęcia o czym mówię…
– Spokojnie. Wiesz, że to się musiało stać. Alicja ma już siedem lat, jest już prawie…
– Ani mi się waż kończyć – wrzasnęła słuchawka – ani mi się waż tego mówić. I ona nie ma siedmiu lat, ma zaledwie sześć…
– Jest już prawie gotowa, aby dokonać wyboru – dokończyła Apolonia spokojnie – i za trzynaście dni kończy siedem lat. Musi dokonać wyboru, a żeby móc to zrobić musi wiedzieć
– Nic nie musi. Nic nie musi – zimny spokój wybrzmiewający do tej pory ze słuchawki rozpadł się jak domek z kart. Głos załamał się, stał bardziej piskliwy i niewyraźny. Jakby ktoś mówił i łykał spływające z oczu łzy – nie zrobisz jej tego. Nie możesz. NIE POZWALAM.
Wraz z ostatnim słowem przez pokój przeleciał grzmot. Swój początek miał w trzymanej przez babcię Apolonię słuchawce, a w pełni wybrzmiał wybijając solidnej wielkości dziurę w ścianie obok drzwi do pokoju w którym zasypiała Alicja. Powietrze stało się gęste od wzbierającej mocy. Włosy na karku babci uniosły się niesione magicznymi prądami, ale jej twarz była spokojna, a na ustach malował się delikatny uśmiech.
– Wciąż to masz kochanie. Wyrzekłaś się tego, ale wciąż to masz – powiedziała bardziej do siebie niż do słuchawki, która stopiła się pod wpływem energii jaka przez nią właśnie przepłynęła – Z tym się rodzisz i z tym umierasz… No, może to ostatnie nie jest wymagane, ale zawsze trzeba mieć to na względzie – dodała odkładając wciąż dymiącą słuchawkę na stolik.
Zegar miarowo i dostojnie wybił wpół do pierwszej. Apolonia spojrzała tylko na pyzate cherubinki siedzące na wskazówce minutowej gonione przez rogate diablątka które obsiadły wskazówkę sekundową i ruszyła w kierunku sypialni. Przecież obiecała dokończyć wnuczce bajkę. No dobrze, prawnuczce. Pra pra pra pra pra… prawnuczce. Ale to wciąż prawie to samo co wnuczka. Tylko tych pra za każdym razem coraz więcej.
Alicja już spała. Zazwyczaj zasypiała nie doczekawszy zakończenia bajki. Ale to nie miało najmniejszego znaczenia. Bajka musiała być dokończona. To, co miało zostać wypowiedziane, zostanie wypowiedziane. A, to co miało zostać usłyszane – usłyszane.
Apolonia usiadła na brzegu łóżka, chwyciła wnuczkę za rączkę i podjęła opowieść…
Był szybki, bardzo szybki. Poruszał się niczym błyskawica. Dobiegł przed tron królowej, zanim ta zdołała wykonać najmniejszy chociaż ruch ręką, i ciął mieczem.
Ale królowej już tam nie było. Stała kilka metrów dalej zaśmiewając się do rozpuku z niecierpliwego i w gorącej wodzie kąpanego rycerza. W Rolanda jakby wstąpił demon. Ryknął wściekle i rzucił się na Apallante z wzniesionym do góry mieczem. Zanim ją dopadł Wiedźmia Pani znowu zniknęła, żeby po chwili pojawić się w zupełnie innym miejscu.
Trwało to długo. Słońce całkiem skryło się na zachodzie, jego miejsce zajęła srebrzysta tarcza księżyca, a Roland wciąż próbował dosięgnąć wiedźmę swym mieczem. Ona jednak nie czekała aż rycerz znajdzie się wystarczająco blisko. Wystarczał jeden, pojedynczy gest, a znikała jak kamfora i pojawiała na odległym krańcu polany. Raz za razem, nie pozwalając rycerzowi zbliżyć się do siebie
– Tu jestem, czyżbyś nie umiał mnie znaleźć cny rycerzu? – zakpiła z niego patrząc jak miota się bezsilnie między drzewami – Jeżeli w ten sposób chcesz pomścić swoją ukochaną, to marny i jej i twój los…
– Zamilcz plugawa – wysapał gniewnie Roland – nawet jej nie wspominaj. Zabiłaś ją… sprowadziłaś cierpienie i śmierć
– Nawet nie wiesz o czym mówisz – z nutką pobłażliwości i zniechęcenia odparła wiedźma ponownie znikając sprzed szarżującego na nią po raz enty Rolanda – twierdzisz, że przyszedłeś zabić mnie, pomścić śmierć ukochanej… Nic nie wiesz Rolandzie znad Jeziora. Błądzisz za prawdą, nie umiesz jej dostrzec, tak jak nie umiesz nawet zbliżyć się do mnie, żeby wbić swój miecz w moją pierś.
– Zabiłaś ją – wychrypiał. Początkowo ni miecz, ni tarcza ni zbroja nie ciążyły mu aż tak bardzo, ale teraz czuje każdy ich kilogram na swoich barkach i udach, jak ciągną go ku ziemi, wysysają z niego siły, plączą nogi i coraz bardziej utrudniają każdy krok – zabiłaś ją, więc umrzesz albo ja umrę próbując Cię zabić.
Tym razem Apallante znikła i pojawiła się całkiem blisko, niemal na wyciągnięcie dłoni od podpierającego się o własne uda i próbującego złapać oddech rycerza. Jej twarz zmieniła się. Nie było już na niej pogardy dla młodzieńca. Wyniosłość zastąpił smutek, kpinę współczucie, a pogardę łagodny uśmiech.
Podeszła bliżej mimo ściskanego przez rycerza w dłoni miecza i podała mu wciąż trzymany w ręku pucharek.
– Napij się – powiedziała łagodnie.
Roland poderwał głowę i spojrzał Wiedźmowej Pani prosto w twarz. Oczy miał puste, bez wyrazu. Wypuścił z dłoni miecz i gwałtownym ruchem, nim broń zdążyła upaść na ziemię, wytrącił Apallante naczynie. W tej samej chwili, nie czekając dłużej niż pojedyncze uderzenie serca, drugą ręką, wciąż ściskającą tarczę uderzył królową prosto w jej nieskazitelnie piękną twarz.
W nocnej ciszy rozległ się trzask pękającej kości. Blada twarz wiedźmy zalała się buchającą ze złamanego nosa i rozbitych ust krwią. Kobieta zatoczyła się do tyłu charcząc i krztusząc się. Twarz młodego rycerza wykrzywiła się w pełnej nienawiści i pogardy parodii uśmiechu triumfu. Roland schylił się po leżący na ziemi miecz i podniósłszy go, powolnym ale pewnym krokiem podszedł w kierunku wciąż cofającej się wiedźmy.
– Zawsze jesteście tacy pewni siebie – jego głos ociekał jadem i goryczą. Przez to że mówił przez zaciśnięte zęby, brzmiał mniej ludzko – tacy wyniośli i pełni protekcjonalizmu. Myślicie że nikt nic wam nie może zrobić, bo macie swoją magię, moc i plugawe sztuczki. Ale ja cię przejrzałem…
Apallante cofała się w kierunku swojego tronu a rycerz powoli i metodycznie postępował za nią. Przez połamane zęby i zalewającą gardło krew wiedźma nie była w stanie rzucić żadnego zaklęcia, nie mogła się bronić. On to wiedział. Wyczuł słabość ofiary jak wilk wyczuwa strach. Chwycił trop i już go nie puścił.
Królowa potknęła się o stopień tronu i upadła na plecy. Roland w jednej chwili doskoczył do niej, obutą w żelazny but stopą obalił próbującą się podnieść kobietę z powrotem na ziemię i przyłożył jej do szyi miecz.
– Nic nie mówisz? – szydził – no powiedz jeszcze coś, wyśmiej mnie teraz – w bladym świetle księżyca nie wyglądał już jak pełen glorii i chwały szlachetny krzyżowiec. Maskę szlachetnego wojownika zastąpiła wykrzywiona w makabrycznym grymasie twarz fanatyka.
– Fnyc si ne pfem – słowa były niemal niezrozumiałe, ale Roland pojął doskonale, że niczego się nie dowie. Królowa nie bacząc na przystawiony do szyi miecz i swoją godność, splunęła sążniście krwią, zębami i śliną i powtórzyła – Fnyc si ne pfem. Nie falto…
– Więc giń – wypluł z siebie rycerz i wzniósł miecz nad głowę aby zadać ostatni, śmiertelny cios.
Wiedźmowa Pani odrzuciła głowę odsłaniając swą łabędzią szyję. Nie broniła się. Czekała aż miecz opadnie i zakończy jej życie. Wtedy, w bladym świetle księżyca odbitym od wypolerowanej niczym lustro zbroi coś błysnęło na jej szyi. Ów blask kusił, zdawał się przyzywać stojącego z wzniesionym mieczem Rolanda niczym pieśń z dzieciństwa.
To niewielki wisiorek. Tania, tandetna ozdoba z rzemienia, rzecznych kamieni i kawałków polerowanego szkła. Zwyczajna, zarazem niezwykła ii jakże dziwnie znajoma.
Roland odrzucił miecz, przyklęknął i zerwał wisiorek z szyi Apallante.
– Skąd to masz? – wykrzyczał prosto w jej twarz – odpowiadaj, skąd to masz maszkaro…
– Dostałam – odpowiedziała wyjątkowo spokojnym głosem jak na kogoś kogo życie wisi na włosku i zależy od kaprysu młodego, zapalczywego rycerza – dostałam w darze. Bardzo, bardzo dawno temu.
– Łżesz – wykrzyknął znowu, lecz głos przy tym jednym słowie zaczął mu się łamać – nie mogłaś tego dostać – na wpół krzycząc, na wpół łkając młodzik zerwał z dłoni żelazną rękawicę i odsłonił zawiniętą wokół nadgarstka niemal identyczną bransoletkę z rzemienia, szkła i rzecznych kamieni – to…
– Niemożliwe? – odpowiedziała wiedźma – wszystko jest możliwe. Dla żony gotowej chronić swego męża od ran, śmierci i niewoli, dla matki pragnącej aby jej dziecko żyło, dla córki chcącej zaznać miłości z tym jednym, jedynym. Dla nich nic nie jest niemożliwe. To tylko kwestia ceny…
– Mów – tylko tyle był w stanie z siebie wykrztusić– mów wszystko…
– Nie ma tu dużo do opowiadania – kontynuowała spokojnie i rzeczowo wiedźma
Było sobie dziecko, małe, chorowite. Jedyny dziedzic niezwykle potężnego i możnego Pana. I była sobie kobieta chcąca aby dziecko wyrosło na silnego młodzieńca. Ale los chciał inaczej. Dziecko było za słabe, czasy za okrutne, lekarze bezradni a Pan-ojciec oszalały z bólu i rozpaczy żeby działać. I ruszyła matka na poszukiwanie.
– To zawsze są matki, żony, córki – Apallante patrzyła w nachyloną nad nią twarz młodzieńca bez strachu. W jego oczach pojawiały się łzy, a wargi zacisnęły w wąską szczelinę – mężowie walczą inaczej. Ich bronią jest miecz, pieniądz, władza i pięść. Bronią kobiety jest jej determinacja.
Znalazła mnie. Przez trzy dni błagała abym uzdrowiła jej syna, zawróciła znad grobu, pozwoliła dożyć dorosłych dni. Jako zapłatę ofiarowała mi wszystko co miała, ale wzięłam tylko ten wisiorek. Podpisała pakt, własną krwią i zapieczętowała swoimi złotymi lokami. Potem ruszyła w drogę powrotną
Nim wróciła do domu chłopiec wyzdrowiał. Jego cudowne ozdrowienie przypisano jednemu z wędrownych szarlatanów, który okadzał dziecko śmierdzącymi kadzidłami i poił sfermentowanym kozim mlekiem. Dla niej…
– Miała na imię Eliza – wykrztusił
– Dla niej – kontynuowała – nie miało to znaczenia. Ważne że się udało, że jej syn, jej maleńki Roland przeżył. Na jej nieszczęście na zamku jej męża przebywał akuratnie biskupi sługa, biegły w sprawach magii i tropieniu takich jak ja.
Rozpoznał znajdujące się nad piersią niewielkie znamię pozostałe po podpisaniu paktu. Zażądał od Pana na zamku Topiel sądu bożego a następnie wydał wyrok i nakazał stos. Twój ojciec tylko się przyglądał. Doniosły mi o tym moje kruki. Obserwował jak płonie jego ukochana żona, jak płonie na stosie Twoja matka. Stał z Tobą na rękach patrząc na płonący stos…
– A Jasmina? Czy ona też?
– Nie. Ona nie. Nie musiała. To, czego chciała, miała chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedziała. Nie ja ją skrzywdziłam. Zabili ją zbójcy na trakcie, kiedy ode mnie wracała. Nic nie mogłam zrobić. A ludzie, jak to ludzie. Nie widzą zła u siebie, zwłaszcza gdy mogą wszystkim co złe obarczyć Innych.
– Nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę… – krzyczał Roland w ciemność nocy tłukąc mieczem w ziemię obok głowy Apallante. Chociaż z łatwością mógł ją zabić, nie zrobił tego.
Odjechał jeszcze przed świtaniem. Miecz, tarcza i cudowna zbroja zostały porzucone w czeluściach otaczającego wzgórze bagna.
Słuch o nim zaginął, a Wiedźmowa Pani, na Wiedźmowym Wzgórzu królowała i króluje do dziś dnia…
Apolonia lubiła tę opowieść. Może nie była w pełni prawdziwa, ale prawdziwsza niż wszystkie inne opowieści o wiedźmach jakie są na świecie.
Wstała, okryła śpiącą pra…wnuczkę kołdrą i tylko lekko musnęła wiszący na szyi dziewczynki zwyczajny, prosty wisiorek. Drobne, wypolerowane przez rzekę lśniące kamienie i kawałki kolorowego szkła nanizane na stary kawałek rzemyka. Prezent jaki dała małej awansem na zbliżające się siódme urodziny.
Teraz jeszcze trzeba będzie tylko stawić czoła gniewowi Agathy i wszystko wróci do normy. Przecież cykl musi trwać, i w końcu ktoś młody i pełen sił powinien zasiąść na starym tronie na Wiedźmowym Wzgórzu. Królowa była już zmęczona, czuła, że jej czas zbliża się milowymi krokami.