Duch Volos

Obudził go pierwszy promień słońca jaki padł na kryjówkę w której spędził zimne i niegościnne godziny nocy. Chłód umykał szybko przed bursztynowym blaskiem jaki zaglądał w każdy, najmniejszy zakamarek, wyganiając zimno i ciemność, dwie rzeczy jakich Śmig nie lubił.

Wraz z życiodajnym ciepłem ogarniającym jego ciało Śmig poczuł jak w żołądku budzi się głód i domaga się zaspokojenia. Rozprostował skrzydła, ostrym niczym brzytwa dziobem wygładził i tak perfekcyjnie ułożone pióra. Był gotów na podbój świata, nieba i całego Volos.

O świcie miasto żyło już pełnią życia. Z wysokości wieży astronomicznej, najwyższego budynku uniwetsyteckiego świata Śmig widział że brukowane uliczki pełne już są śpieszących się dokądś ludzi. Widział ich, ubranych w ciemnogranatowe, brązowe i szare stroje. Goniących gdzieś za niezwykle istotnymi, ale ulotnymi sprawami. Nieśli naręcza szeleszczących pergaminów, worki pachnące rzepą, marchwią i cebulą oraz skórzane pakunki z jeszcze bardziej tajemniczą, żelaziście pachnącą zawartością.

Z wysokości swojego gniazda Śmig spoglądał na tętniące życiem Volos niczym władca na swoje włości. Prawo do położonego na najwyższej wieży gniazda przypłacił zgruchotanym skrzydłem i połową piór z ogona. Było to dawno, nie tylko w ptasim ale i ludzkim sposobie spoglądania na mijający czas. Mimo to zrośnięte skrzydło wciąż go bolało, zwłaszcza przy zmianie pogody na gorsze, kiedy nadchodził chłód i przymrozki.

Śmig był starym białozorem. Najstarszym w mieście. Pamięć powoli płatała mu figle, ale jeszcze jak przez mgłę pamiętał czasy kiedy wokół Dużej Skały, na której wznosiła się wieża astronomiczna, wyrastały pierwsze, drewniane domy, a o planach powstania Uniwersytetu jeszcze nikt nie myślał.

„Jeść”

Powoli wszystko inne schodziło na drugi plan. Żołądek domagał się swoich praw. Trzeba go zapełnić zanim oczy przesłoni czerwień mgły i instynkt łowcy weźmie górę nad rozsądkiem. Wtedy znowu będzie pluł piórami, skórą i kośćmi próbując pozbyć się z dzioba smaku upolowanego surowego kuraka lub królika. Fuj.

„Jeść”, „Jeść”

Pora ruszać. Jeszcze raz rozpostarł skrzydła, dumnie zadarł do góry zakończony ostrym, błyszczącym dziobem łeb i zakwilił. Niech wszyscy wiedzą, że pan przestworzy jest, czuwa, a jego czujne oko pilnuje, aby nikt niepowołany nie pojawił się na jego terytorium.

Wiatr porwa go w swoje delikatne, ale pewne i pełne siły ramiona. Delikatne prądy powietrza wznoszą go coraz wyżej i wyżej. Słońce grzeje coraz mocniej, dodając skrzydłom wciąż nowej i nowej energii. Bursztyn oka rozgląda się ciekawie wokół, wypatrując wszystkiego, co mogłoby wzbudzić jego ciekawość lub niepokój.

„Jeść”, „Jeść”, „Jeść”

Prawie niezauważalne ruchy końcówek skrzydeł kierują go dokładne w miejsce w którym chce się znaleźć. Okno jest jak zwykle otwarte. Błękit okiennic wyróżnia się na szarobiałej elewacji budynku. Śmig zgrabnie ląduje na szerokim parapecie, skrzydła składa w ostatniej chwili i rozglądając się dookoła szuka gospodarza.

Staruszek już na niego czeka. Jak co dzień siedzi w fotelu czytając jakiś opasły, oprawiony w pachnącą cielęcą skórą wolumin. Papier pachnie starością, minionymi wiekami i zapisaną wiedzą. Obok, na niewielkim stoliku stoi taca ze śniadaniem, które co rano przynosi tu okrąglutka, wiecznie uśmiechnięta gospodyni. Człowiek siedzi zaczytany, pogrążony w świecie zapisanym na kartach księgi, a świat poza trzymanym w rękach tomem nie istnieje. Człowiek ma swoje imię, jednak dla Śmiga ono jest nic nie znaczącym zlepkiem dźwięków i sylab. Nie mówi nic o jego nosicielu. Właściwsze to Dym. Jest dumny z imienia jakie nadał swojego dobrodziejowi. Pasuje do niego.

Dym. Dym jest, po prostu jest. Pachnie jedzeniem, gdy pochodzi z drewna płonącego w piecu w którym rosnął wspaniałe paszteciki nadziewane króliczym mięsem. Co rano Śmig dostaje je od człowieka na śniadanie. Jest pełny aromatu i wspomnień gdy unosi się z cygara które zapala co wieczór, ponownie zasiadając w swoim ulubionym fotelu z kolejną księgą. Jest ulotny jak zapach pergaminu, ksiąg i wiedzy zapisanej w niej czarnym jak dym i pachnącym morzem atramentem. I jest wieczny bo wnika w ubrania, pióra. Wierci w nosie, pozostaje w pamięci. Nie sposób się go pozbyć, nie sposób zapomnieć.

Dym lubi konwenanse. Słowo którego sens i znaczenie Śmig poznał podczas rozmów z człowiekiem. Taka jest cena wspólnych posiłków. Śmig je a Dym mówi. Czasem czyta, czasem opowiada. Historie prawdziwe i zmyślone. Takie które się już wydarzyły i takie które dopiero miały się wydarzyć.

„Kiedy się wchodzi to trzeba zapukać” – to była zasada numer jeden. Śmig przekrzywił głowę i zastukał w drewnianą futrynę okna. Od stuków mocnym dziobem w miękkie drewno zrobiły się w nim początkowo delikatne, a teraz z każdym kolejnym dniem coraz głębsze i bardziej wyraziste wgłębienia.

Stuk, stuk, stuk

Trzecie uderzenie zadziałało niczym magiczna różdzka, przyzywając Dym z papierowego świata wiedzy do rzeczywistego świata zapachów, smaków i wiatru.

– Duchu, już jesteś? Czyżbym znowu przegapił drugie bicie dzwonów? – w głosie staruszka brzmiało zdziwienie, radość i smutek. Jakby spotkał nieoczekiwanego, ale wyczekiwanego, dawno nie widzianego przyjaciela, którego przybycie poza radością spotkania niosło za sobą nieprzyjemne, niemożliwe do uniknięcia konsekwencje. Śmig czuł, że między nim a tym dziwnym człowiekiem była jakaś specyficzna, trudna do nazwania więź. Nie pojawiła się ona od razu. Długo trwało zanim przekonali się do siebie. Ich relacje zmieniały się wraz z Uniwersytetem i wyrastającym przez lata wokół niego jak grzyby po deszczu miasteczkiem.

Staruszek odłożył książkę i rozejrzał się wokół swoimi słabymi, ludzkimi oczami. Otoczone siecią zmarszczek rozglądały się ciekawie dookoła. Zazwyczaj jasne, pełne zimnego, błękitnego ognia, dzisiaj wydawały się przygaszone, zmęczone. Brak w nich było obecnego zwykle życia i energii.

– Tak mało czasu – powiedział bardziej do siebie niż do Śmiga. Jego głos drżął. Ptak pierwszy raz słyszał takie nuty w głosie bezpiórego przyjaciela – tak mało czasu – powtórzył – a jeszcze tyle zostało ich niepoznanych – Wzrok Dyma przemknął po rozłożonych po całym pomieszczeniu księgach, zwojach i porozrzucanych bez ładu i porządku pojedyńczych kartach pergaminu. W kącie ukrytego w sieci zmarszczek oka pojawiła się pojedyńcza łza. Ten znak był dla białozora czytelny i znany. Ludzie mieli mokre oczy gdy ogarniał ich smutek i żal. Woda dla nich tak cenna i wartościowa, że oddawali ją przez oczy tylko gdy rozpacz rozdzierała ich serca. Uczucie nie znane Śmigowi, ale umiał je sobie wyobrazić.

„To jakby mi odebrali skrzydła, zabronili latać i wznosić się coraz wyżej i wyżej w kierunku słońca” – przeciągły, pełen smutku i żalu pisk przeciął ciszę zalegającą niczym całun w pracowni.

– Mądry ptak – na twarzy człowieka pojawił się słaby, pozbawiony radości uśmiech – też to czujesz?

Wszystko było nie na swoim miejscu. Śmig czuł to każdym piórem, z każdym podmuchem powietrza i docierającym do niego zapachem czuł, że wszystko było nie tak. Obce, zmienione, nie pasujące ani do miejsca ani do czasu, w którym się dzieją.

– Ale ty musisz być głodny i przyleciałeś tu na swoje smakołyki, a nie po to żeby wsłuchiwać się w narzekania i żale starca – oczy nabrały nieobecnego wyrazu, usta poruszały się wypowiadając kolejne słowa a smukłe, delikatne dłonie kruszyły niewielką babeczkę nadziewaną króliczym mięsem na małe kawałki i podsuwały pod mocny i lśniący dziób Śmiga.

Jego usta ponownie się poruszały, lecz wypływające z nich słowa były dalsze, głębsze, bardziej odległe. Pochodziły z innego miejsca, innego czasu. Oczy płonęły nienaturalnym, ognistym blaskiem, a słowa płynęły i płynęły:

– „… płonie, pożera, niszczy. Chwyta w swoje szkarłatne szpony każdą, najmniejszą nawet drobinę i pali. Nic się przed nim nie uchroni. Pierwsza spłonie Ona, zginie, odejdzie na zawsze. Moja mądra, modra żona odejdzie, ucieknie w cień. Oby sił jej wystarczyło by powrócić, by odrodzić się, by nie cała umarła. By nie cała odeszła…”

Z babeczki zostały okruszki, walały się po leżących na stole kartach pergaminu.

Dym dbał o te karty bardziej niż o własne pióra, niż o pełny żołądek. Nigdy nie pozwalał żeby choć okruszyna jedzenia wylądowała na nich. A dziś kawałki ciasta i króliczego mięsa zostawiały mokre, pełne tłuszczu plamy.

Blask w oczach Dymu przygasł, ponownie stały się wodniście szare, nieobecne, jakby zasnute mgłą. Powoli, wolniej niż zazwyczaj podszedł do niewielkiego stolika stojącego w głębi pokoju, kilkoma zamaszystymi ruchami gęsiego pióra napisał coś na leżącej na nim karcie i cicho mrucząc coś pod nosem ruszył do wyjścia. Czuły na każde najmniejsze drgnienie powietrza słuch białozora wyłapał pojedyńcze z nich, z których ptasi umysł nie umiał sklecić całości, w pełni zrozumiałego zdania.

– … Cię samego … przyjacielu. Luba … zadba…

Coraz bardziej zaniepokojony zachowaniem ludzkiego towarzysza, Śmig kilkoma niezgrabnymi skokami znalazł się na stoliku z zapisaną przez Dyma kartą pergaminu.
Lata obcowania z uczonym odcisnęło swoje piętno w ptasim mózgu. Znał litery, umiał składać je w wyrazy a te w całe słowa. Nie wiedział jak to się działo. Oko podążało za nakreślonymi na pergaminie liniami rozpoznając kolejne znaki.

„Ludmiło,

jeżeli nie wrócę, zadbaj proszę aby co rano na moim parapecie znalazła się choć jedna z Twoich babeczek nadziewanych królikiem. Dla Ducha. Nie zapomnij o nim.

Twój Astriatos”

Jeżeli do tej pory opary niepokoju niemrawo unosiły się w powietrzu dookoła Śmiga, to teraz zgęstniały upodabniając się do gęstej jak melasa mazi i zdawały się coraz szybciej wirować wokół jego głowy. Wkradał się w niego strach, nie o siebie, ale o człowieka którego mógłby nazwać bezpiórym towarzyszem. Dla niego, drapieżnika żyjącego w mieście, będącego niemal na szczycie łańcucha pokarmowego, każdy człowiek był uosobieniem potęgi. Brutalnej, pełnej potęgi, zniszczenia i odbierania życia siły. W Dymie również wyczuwał tę siłę. Była znacznie potężniejsza niż u innych dwunogów, ale też znacznie głębiej skryta. Schowana pod pokładami łagodności i spokoju.

Tak jak i inni ludzie, Dym również pragnął siły i mocy, ale jego pragnienie zaspokajała potęga zawarta w pachnących dymem i kurzem księgach i kartach pergaminu. To były jego trofea. Nie szukał innych. Nie pragnął ich.

Trzeba iść za nim. Gonić go, znaleźć i ochronić. Nie pozwolić odejść.

Kilka niezgrabnych skoków przeniosło Śmiga z głębi pokoju na parapet. Bystre, niezawodne oko od razu dostrzegło wśród przemieszczających się tłumnie po ulicach ludzi tę jedną, najważniejszą dla ptaka sylwetke. Szedł szybko, przebijając się przez wypełniających uniwersyteckie krużganki studentów, dostawców, strażników i zwykłych mieszkańców Volos. Wśród dziesiątek a nawet setek innych ludzkich sylwetek przemieszczających się poniżej, Dym zdawał się lśnić błękitnym blaskiem. Jaśniał jak pochodnia w mroźną zimową noc. Pochłaniając szarość, rozświetlał ją i nadawał życia otaczającym go kolorom.

Szedł coraz szybciej. Ludzie nie nadążali już ze schodzeniem mu z drogi. Wpadał na nich, roztrącał krótkimi, mocnymi ruchami rąk, przepychał się prąc konsekwentnie w jednym, niezmiennym kierunku.

Mimo, że czujne oko nie spuszczało wzroku z wędrującego uliczkami miasta Astriatosa, nic co działo się wokół, nie umknęło uwagi Śmiga. Uważnie obserwował unoszących się na skrzydłach wiatru młodszych braci, czujnie wypatrywał z rzadka pojawiających się na dachach łowców ptaków, od lat usiłujących schwytać go w jedną ze swoich nie dość wymyślnych i niezbyt sprytnych pułapek, wyszukiwał wszelkich zagroźeń.

Daleko poza miastem, w dolinie słynącej z pachnących ziół i smakowitych królików których gosposia Dyma faszerowała swoje przepyszne babeczki, rozbłysło szkarłatem i złotem światło. Biła od niego potęga, zwycięstwo i siła. Pierwotna, prawdziwa siła. Taka która rozbija góry, zmienia biegi rzek i przerywa pasma życia.

Tam szedł Dym. Jego błękitna, chłodna ale przyjazna dla Śmiga aura zmierzała właśnie w tamtą stronę.

Astriatos minął już bramy miejskie i jedną z brukowanych dróg ruszył prosto do doliny i oczekującej go szkarłatno-złotej aury.

Niewiele myśląc o sobie i własnym bezpieczeństwie, Śmig zapikował ostro w dół chcąc przeciąć staruszkowi drogę. Chcąc zawrócić go, nie pozwolić mu iść dalej.

Dym zatrzymał się na chwilę i podniósł wzrok na unoszącego się przed nim białozora. To nie była już pomarszczona, pełna życzliwości i dobrotliwego uśmiechu twarz. Zamiast dobrze znanej Śmigowi twarzy, która codziennie rano dzieliła się z nim chrupiącą i pachanącą babeczką miał przed sobą woskową maskę, od której bił chłód i bezwględność. Z jej oczu bił chłód przenikający go aż do szpiku kości. Zimno było tak dotkliwe, że końcówki piór zaczęły się pokrywać szronem. Skrzydła były coraz cięższe, wolniej biły powietrze, z coraz większym trudem utrzymując ptaka w powietrzu.

– Odejdź

Głos pojawił się znikąd. Wraz ze słowem które brzmiało niczym pękająca na rzece kra, w powietrzu pojawiły się pierwsze, lśniące lodem pojedyńcze płatki śniegu.

Czy tego chciał czy nie, Śmig nie zamierzał porzucić przyjaciela samego w potrzebie. Nie mógł powstrzymać go przed dalszą podróżą. Wzbił się wysoko w powietrze aby uciec przed mrożącym mu skrzydła chłodem. Czuł, że jeszcze chwila, a nie byłby w stanie się poruszyć. Upadłby na pokrywający drogę bruk, zmieniając się w lodową statuę która mogłaby tylko poruszać oczami i wpatrywać w plecy oddalającego się po trakcie człowieka.

Dym nie był sobą i był zbyt potężny, żeby powstrzymać go przed podróżą. Pozostał ten od którego biła czerwono-złota aura.

Wciąż mając baczenie na podążającego traktem Dyma, Śmig ruszył powietrznymi szlakami do nieodległej doliny, licząc że spotkanie z jego adwersarzem przyniesie korzystniejsze rozwiązanie. Im bliżej doliny, tym aura siły i mocy rosła. Lecąc bezpośrednio nad jej drzewami widział jak na krańcach piór pojawiają się delikatne złoto-czerwone iskierki. Widoczny przejaw siły i niezwykłej mocy której źródło biło gdzieś w dolinie.

Trzeba znaleźć źródło tej mocy.

Na skraju niewielkiej polany, pośrodku zagajnika utworzonego przez dwa rządki młodych, giętkich jak trzcina brzózek siedział największy mężczyzna jakiego Śmig widział. Jego opaloną, przypominającą kolorem płynny karmel skórę okrywała błyszcząca w świetle słońca zbroja. Prosty, bez żadnych ozdób napierśnik i prosta skórzana, nabijana miedzianymi ćwiekami spódniczka wokół bioder. Całości dopełniały złociste, szerokie bransolety na nadgarstkach oraz ochraniacze na nogi. Z pleców spływał pyszny szkarłatny płaszcz. U stóp obutych w skórzane, wzmocnione metalowymi ćwiekami sandały leżał hełm ze wspaniałą rudoczerwoną kitą.

Oczy mu błyszczały ogniem i pożogą, lecz jego twarz wydawała się spokojna, pełna harmonii i urody.

Śmig długo przyglądał się nieznajomemu z gałęzi na której przycupnął. Starał się znaleźć w nim coś złego, coś co pokaże, że stanowi zagrożenie, że niesie za sobą śmierć, gniew i zniszczenie. Jedyne jednak co czuł to siła, moc i poczucie niezwyciężenia. Czuł się przy nim mały i nieważny. Jak pył rzucony na wiatr. On, niekwestionowany władca przestworzy, niekoronowany król wiatrów i przestrzeni. Najdostojniejszy z najstarszych ptaków, które co rano wzbijają się w powietrze aby patrolować pełne ludzkiej ciźby uliczki Volos. Przy muskularnym nieznajomym czuł się nieistotnie mały i kruchy.

Mimo to musiał spróbować go stąd przegnać. Czuł każdym najmniejszym nawet piórem, że jeżeli Dym tu dotrze, a nieznajomy wciąż tu będzie, to stanie się coś nieodrwacalnego. Że tylko jeden wyjdzie stąd o własnych siłach, z drugiego zaś nie zostanie nawet wspomnienie.

Nie zdążył. Nieznajomy wstał prostując swoje muskularne, lśniące od potu i wilgoci ciało. Był potężny, znacznie wyższy i potężniejszy od większości ludzi jakich w życiu widział.

Wojownik sięgnął za kamień na którym siedział i wyciągnął zza niego krótki, w jego rękach przypominający raczej dłuższy nożyk, miecz oraz drewnianą, okutą metalem tarcze. Jego wzrok przez chwilę spoczął na siedzącym na gałęzi białozorze i na jego przystojnej, młodej twarzy pojawił się pełen smutku i bezradności uśmiech. Nie było w nim nawet grama radości. Wypełniała go melancholia i oczekiwane na to co musi się stać.

Ruszył przed siebie, wprost ku pojawiającemu się po drugiej stronie polany Dymowi. Staruszek przypominał martwy, kamienny posąg nie zaś pełnego życia i zadumy przyjaciela, który nie tak dawno dzielił się z ptakiem swoim posiłkiem.

Śmig chciał ruszyć w kierunku zmierzających ku sobie tytanów. Zarówno bibliotekarz jak i wojownik zdawali się rosnąć i rosnąć, wypełniając sobą całą wolną przestrzeń. Ich głowy sięgały daleko ponad najwyższe drzewa, oczy zmieniły się w sadzawki pełne zimnego, martwego błękitu i gorącego, pełnego siły ognia.

Rykneli na siebie i świat zawirował nagle wokół Śmiga. Białozór poczuł jak spada z gałęzi, na której jeszcze przed chwilą siedział. Ogłuszony stracił przytomność zanim jego ciało spadło na twardą, pokrytą cienką warstwą igliwia ziemię. Zanim ogarnęła go ciemność zobaczył jak tytani zwarli się ze sobą, ziemia zadrżała a słońce schowało za chmurami jakby się bało spoglądać w dół na toczącą się tam właśnie walkę potęg.

Obudziły go szepty. Setki, tysiące szeptów napływające ze wszystkich stron. Wirowały dookoła jak pasma zimnoszarej mgły. Śmig otworzył oczy, wciąż leżał na ziemi, pod drzewem na którym niedawno siedział.

Po walce nie było nawet śladu. Nieopodal, na posłaniu z paproci leżał Dym. Miał zamknięte oczy, wyglądał jakby spał. Twarz miał spokojną, pełną dobroci i zmarszczek. Obok niego klęczał wojownik. Jego krótkie, czarne włosy były całe mokre i sklejone. W przeciwieństwie do Dyma, na jego twarzy malował się ból i cierpienie. Znikła gdzieś cała duma i siła.

Młodzik przyłożył dłoń do piersi leżącego starca i zaczął coś po cichu szeptać. Krążące dookoła głosy nasiliły się, unoszące się pasma mgły zawirowały szybciej i mocniej by po chwili popłynąć ku młodzieńcowi. Kolejne srebrne pasma zaczęły unosić się z leżącego na ziemi ciała. Po chwili cała dolina ukryła sie w wirujących szeptach i pasmach mgły. Widoczne były tylko jarzące się czerwienią oczy wojownika.

Po chwili mgła zaczęła rzednąć. Cichły też szepty.

Na posłaniu z paproci nie było już ciała. Widać było tylko odcisk tam, gdzie jeszcze przed chwilą spoczywało. Ostatnie pasma mgły, ostatnie szepty wirowały wokół muskularnej dłoni wojownika.

Śmig niewiele myśląc rozłożył skrzydła, odbił się od ziemi i lecąc tuż nad ziemią ruszył w kierunku pochłaniającego ostatnie strzępy mgły i szeptów wojownika. Ten, widząc szaleńczą reakcję białozora, wyciągnął w jego kierunku dłoń, dookoła której wirowały już ostatnie strzępy szarej jak obłok mgły. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu i zrozumienia. Szepty towarzyszące wirującym strzępom mgły były coraz słabsze i cichsze. Pozostały z nich pojedyńcze, prawie nic już nie znaczące słowa.

„Duch”… „Pamiętać”… „Dom”…

Śmig poczuł jak jego szpony wbijają się w miękkie ciało wojownika. Poczuł jak tryska na nie jego gorąca, pełna życia krew. Zacisnął szpony i szarpnął. Mocnymi ruchami skrzydeł wzbijał się coraz wyżej i wyżej. Spojrzał w dół.

Wojownik wpatrując się w odlatującego ptaka odrywał od swojego pięknego płaszcza kawał materii aby obwiązać nim krwawiącą ranę. A wśród czerwieni krwi zdobiącej ptasie pazury kłębiły się dwa niewielkie pasemka mgły. Z każdym machnięciem skrzydeł, z każdym podmuchem wiatru mgła wydawała się coraz bledsza i rzadsza.

Nie oszczędzając skrzydeł Śmig leciał, byle wyżej, byle szybciej. Nic nie było ważne poza tym, żeby zdążyć. Wrócić do domu, aby Dym nie rozwiał się do końca, aby wspomnienie, które ściskał w okrwawionych szponach nie uleciało i nie rozwiało się w nicość.

Czuł że coraz bardziej słabnie, siły opuszczały go z każdym następnym machnięciem skrzydeł. Lot nie przypominał już pełnego gracji i swobody szybowania. Był coraz bardziej siłowy, rozpaczliwy. Tu nie było czasu na odpoczynek, złapanie oddechu, danie skrzydłom choć chwili wytchnienia. Liczył się czas.

Minął bramę wjazdową, rynek, zabudowania miejskie, kolejne domy, składy i karczmy. Przed nim znajdował się budynek, który miał być kresem jego wędrówki. Był coraz bliżej. Nie miał siły wyhamować, wylądować, zatrzymać się. Runął z przestworzy jak kamień. Wpadł na wielki, przedstawiający brodatego starca, niezwykle bogaty i kolorowy witraż. Szklane płytki pękły pod ciężarem i szybkością, z jaką leciał. Wpadł do środka wzbudzając wśród nielicznych korzystających popłoch i trwogę. Ostatkiem sił rozprostował jeszcze skrzydła w rozpaczliwej próbie odzysania kontroli nad lotem i spowolnienia upadku. Na darmo. Ostry ból zahaczającego o regał z ksiażkami skrzydła przywrócił mu na chwilę przytomność, lecz po chwili uderzenie w twardą, kamienną podłogę biblioteki wydusiło z płuc resztę powietrza i pogrążyło w ciemności.

Ktoś go opatrzył. Skrzydło obwiązane i usztywnione białymi, dziwnie pachnącymi kawałkami materiału bolało. Nie mógł nim ruszać. Był zamknięty w niewielkiej, stojącej na biurku metalowej klatce. Tuż obok niego, przy zapalonej świecy siedział bardzo młody mężczyzna, prawie chłopiec. Przez puch na twarzy przypominał niedawno wyklutego pisklaka. I jak one był nieporadny.

Lewą dłoń miał obandażowaną. Przesączająca się przez nią krew miała głęboko rubinową barwę. Śmig był głodny, lecz w klatce była tylko niewielka gliniana miseczka z wodą. Nic do jedzenia

– „Jeść” – pisnął, chcąc zwrócić na siebie uwagę siedzącego nad książką młodzieńca.

Ten zareagował niemal natychmiast. Poprawił tkwiące na czubku nosa okulary w prostej, drucianej oprawce i spojrzał ciekawie na ptaka.

– Co? Głodny jesteś? – zapytał – za mało ci było krwi którą ze mnie utoczyłeś? – w głosie nie dało się wyczuć pretensji, po prostu informował – ja tu do Ciebie z opatrunkiem a ty mnie drap? I to jeszcze takimi brudnymi, zakrwawionymi szponami?

Śmig spojrzał na swoje szpony, szukając na nich śladów krwi i mgły którą tak desperacko chciał uratować.

– Co? Szukasz pamiątki? Są już czyste, sam je czyściłem. Pozbyłem się i obcej i swojej własnej krwi z twoich pięknych szponów. Mistrz Farolius pozwolił mi tu cię zatrzymać dopóki nie wydobrzejesz i będziesz wstanie samodzielnie o siebie zadbać…

Chłopak zamarł w bezruchu. Jego oczy na chwilę zabłysły zimnym błękitem w którym, daleko w tle dał się zauważyć złoty, pełen życia ognik, a z ust wydobyło się pojedyńcze słowo, a głos choć słaby był jakby znany…

– Duch…