Szybko, muszę się spieszyć. Trąbka sygnałowa już dawno zakończyła swój trel. Sierżant już czeka i na pewno nerwowo podkręca wąsa. Na placu już dźwięczą wkładane zbroje, hełmy, przypasywane miecze i ściskane w dłoniach tarcze.
Tup tup tup
Podkute buty raźno wybijają rytm.
– Oby to była zwykła musztra, oby to była musztra…
Jeżeli to nie musztra to będę skończony. Przecież bez pełnej kompanii… nie, nawet nie chcę myśleć co mogłoby się stać, jeżeli bym nie dotarł na miejsce na czas.
Przed stratowaniem kopytami potężnego rumaka bojowego ratuje mnie tylko wszechogarniający zapach siana i stajni. Tylko dlatego że go poczułem w ostatniej chwili zdążyłem odskoczyć na bok. Oczywiście ląduję w jedynej kałuży. Mokra woda zmieszana z gnojówką ochlapuje mi twarz i śnieżnobiały wams nałożony wprost na zbroję. Ocierając twarz spoglądam na znikające za zakrętem mocarne zady wspaniałych perszeronów, hodowanych od lat na zamku.
– Skoro wezwano i je, to ani chybi to nie musztra. Szybko, biegnij, biegnij…
Na plac wpadłem chyba w ostatniej chwili. Sierżant swoim jedynym, ale za to niezwykle czujnym i bystrym okiem lustrował moich braci. Wszyscy stali w karnym szeregu. Każdy w lśniącej zbroi ukrytej pod śnieżnobiałym wamsem, z królewską koroną na piersi, przy pasie każdego tkwił miecz, w jednej dłoni krótka włócznia, a w drugiej tarcza. Przypatrywałem im się z prawdziwą dumą. To wszyscy moi bracia…
– Mrówkojad, co ty do jasnej cholery robisz? – sierżant nie był zachwycony widząc mnie po drugiej stronie placu manewrowego, utytłanego błotem i Królowa wie czym jeszcze, z wamsem brudnym jak święta ziemia – ruszaj dupę zanim przerobię ci ją na mielonkę…
Nienawidziłem, jak tak do mnie mówił. Nazywam się Adwa, a nie Aardvark, jestem wiernym, doborowym żołnierzem króla, a nie jakimś sprowadzanym z zagranicznych wojaży dzikim stworem. Niestety im mocniej protestowałem przeciwko znienawidzonemu przezwisku, tym mocniej przylegało do mnie, stając się bliższe niż moje prawdziwe imię.
– Przepraszam panie sierżancie, zaspałem – stwierdziłem zgodnie z prawdą. Odpowiedzią był krótki i szczery rechot moich braci, który znikł równie szybko pod gniewnym spojrzeniem sierżanta jak się pojawił.
– Do szeregu. Zaraz wyruszamy. Ich wysokości tylko patrzeć – spojrzał na mnie z pogardą, jakby mógł odesłał by mnie do koszar, ale nie nic z tego. Jestem jednym ze strażników, musiałem stawić się przed majestatem Króla i Królowej, aby bronić ich choćby za cenę własnego życia.
Zabrzmiały fanfary. Powietrze zadrżało od dźwięków.
Bramy pałacu otworzyły się i wyjechała zza nich kareta lśniąca od złota, srebra i diamentów. Wyglądała jak utkana z samego światła. To w niej na pole bitwy wyruszają Ich Królewskie Moście, aby tam, razem z nami, stoczyć bój śmiertelny…
O rany, śmiertelny…
Mimo że przygotowano mnie do tego przez całe życie, poczułem jak nogi mi miękną, żołądek zwija w supeł, a dłonie w grubych rękawicach stają zimne i mokre. Nie chciałem umierać…
Było już jednak za późno żeby się wycofać. Z nami na przedzie, z zamku wyruszyła cała armia Króla. Byliśmy My, Doborowi Miecznicy, wspaniałe Perszerony, Gońcy gotowi na najmniejszy znak Jego Wysokości ponieść wieści na najdalsze zakątki pola bitwy i ciężkozbrojni, wielcy jak góra Tarczownicy. Osobista gwardia Jego Wysokości.
Z miejsca, z którego wyruszyliśmy, doskonale widzieliśmy przyszłe pole bitwy. Pole gdzie rozstrzygną się losy królestw, gdzie poleje się krew i gdzie, skryta w cieniu i mroku, czekała już armia adwersarza.
Zwartym szykiem zajęliśmy swoje pozycje. Podkute buty raźno raz za razem stukały po kamiennych płytach. Zgodnie z wielokrotnie ćwiczoną taktyką zająłem miejsce najbardziej z lewej. Za sobą poczułem ciężki, koński zapach Perszerona, a po chwili zasłonił mnie cień potężnego Tarczownika, który również za mną zajął swoje miejsce.
Odważyłem się jeszcze spojrzeć za siebie, tam gdzie lada chwila staną Oni. Karoca zatrzymała się tuż obok pola bitwy, stangret zgrabnie zeskoczył z kozła i gnąc się w ukłonach otworzył drzwi.
Blask bijący ze środka wydawał się zawstydzać samo słońce. Pierwsza pojawiła się Królowa. Wysoka, smukła niczym trzcina. Z twarzą tak jasną, że przypominała najbielszy alabaster. Rozejrzała bacznie dookoła, zlustrowała nasze zwarte i równe szeregi. Zajęła swoje miejsce i dopiero wówczas nieznacznie skinęła głową.
Dopiero wtedy z karocy wyszedł Król. W niczym nie przypominał swojej małżonki. Niski, gruby z głową otoczoną wianuszkiem siwych, przerzedzonych włosów. Wydawał się taki kruchy i bezbronny.
Dobrze, że ma przy boku Królową. Dzięki niej nic mu nie grozi.
Po raz kolejny w powietrzu zabrzmiały fanfary.
Zaczęło się.
– Tato, tato, mogę dzisiaj ja zagrać białymi? – na buzi 14 letniej dziewczynki pojawił się szelmowski uśmieszek. Wiedziała, że ojciec niczego jej nie odmówi, zwłaszcza jeżeli dotyczyło to ich ulubionej rozrywki
– Oczywiście kochanie, zobaczymy czego się nauczyłaś od naszej ostatniej partii – łagodny głos mężczyzny współgrał z jego łagodnymi oczami. Uśmiechnął się, zawsze się uśmiechał patrząc na swoją córkę, po czym wrócił do ustawiania na swoich miejscach na szachownicy poszczególnych bierek.
Naprzód, raz, dwa.
D2 na D4…