Niebajeczka

– Tato, opowiedz mi bajkę – ciszę w pokoju przerwał donośny okrzyk, małej ognistowłosej dziewczynki z niezdrowo błyszczącymi, wielkimi oczami – Obiecałeś bajkę jak tylko zajdzie słońce – krzyczała mała wskazując na znikającą za horyzontem łunę.

Ojciec Henrietty, dorodnej postury Inkub, spojrzał tylko w dół na podskakującą u jego stóp małą istotkę. Szybko zdusił w myślach chęć zrobienia z nią tego samego co z pozostałymi dziećmi.

– Tamte miały za matki porządne demonice i inne, niższe pomioty piekieł, więc nawet nie zauważyły braku małych – tłumaczył sobie w myślach, starając się opanować mordercze instynkty – Jej matka urządzi mi niebo na ziemi jeżeli coś jej się stanie. Nie, za bardzo lubię swój ogon – pomyślał Inkub ostrożnie zerkając czy wymieniony organ wciąż jest na miejscu.

– Bajka, bajka, bajka… – coraz głośniej dobiegało z poziomu podłogi. Głos bardziej irytujący niż chóry anielskie przez wschodem słońca stawał się coraz bardziej donośny i natarczywy.

Nawet nie spostrzegł się, kiedy jego zaopatrzona w dwunastocentymetrowe, ostre jak brzytwa szpony, lewa ręka wytrysnęła w dół, schwyciła małą za koronkową bluzeczkę pod szyją i podniosła na wysokość oczu.

– Jedno kłapniecie i będzie cicho – pomyślał Harold

– Khm, khm – rozległo się za plecami Inkuba. Nikt tak nie chrząkał jak Ona.

Amanda.

Wszelkie mordercze zamiary uleciały z głowy demona jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W ich miejsce w głowie pojawiła się cała seria mrocznych scenariuszy. Instynkt samozachowawczy kazał uciekać, ale ani nogi, ani skrzydła nic sobie nie robiły z rozpaczliwych poleceń – UCIEKAJ, UCIEKAJ, UCIEKAJ…

W drzwiach, jakby od niechcenia oparta o framugę stała drobna, ścięta na krótko, rudowłosa kobieta. Ubrana w nieskazitelnie białą bluzkę z delikatnym dekoltem oraz ciemnozielone spodnie wyglądała niezwykle niewinnie. Obrazu dopełniały rozsiane po całej twarzy drobne, złociste piegi.

– Khm, khm – tym razem zabrzmiało mniej złowróżbnie, chociaż dołączyło do niego ledwo dostrzegalne tupanie prawą nogą o granitową posadzkę.

Harold postawił dziewczynkę na podłodze. Ta, jakby nic się nie stało ponownie uruchomiła syrenę, wobec czego cały pokój wypełnił jazgot:

– Bajka, bajka, bajka…

– Cichutko Hen, tatuś zaraz opowie Tobie bajeczkę – bardzo cicho powiedziała Amanda

Chcący zaprotestować Harold został uciszony gestem uniesionej delikatnie dłoni.

– Przecież tatuś nie okłamie swojej córeczki, skoro obiecał, bajkę jak tylko zajdzie słońce, to opowie – podjęła cicho – PRAWDA? – ostatnie słowo miało wagę i siłę zdolną kruszyć mury, a spojrzenie byłoby godne Gorgony (gdyby te jeszcze żyły).

– Ale ja nie… – zaczął niepewnie Inkub

– Obiecałeś – rozległo się piskliwie z dołu.

– A więc wszystko ustalone. SIADAJ, a ty kochana wskakuj tatusiowi na kolanka i grzecznie słuchaj. Ja niedługo wracam – mówiąc to, pogłaskała dziewczynkę po główce, ucałowała delikatnie chropowaty policzek siedzącego potulnie demona i skierowała się ku wyjściu.

– Ale ja nie umiem opowiadać bajek – podjął ostatnią próbę obrony Harold- nie wiem co mam mówić…

– Trzeba się było nie zobowiązywać – rozległo się od strony drzwi.

– Ale ja się nie zobowiązywałem – przy ostatnich słowach głos był niepokojąco drąży…

W odpowiedzi rozległ się odgłos zamykanych od zewnątrz drzwi do komnaty.

Zostali sami.

Wiedźma z trzech lasów i ślub Neda

Dawno, dawno temu, za panowania II Dynastii Ifrytów, w dalekiej krainie zwanej Loup było sobie maleńkie miasteczko. Nie miało ono właściwie nazwy. Jako, że było jedyną większą osadą w okolicy, mieszkańcy nazywali ją po prostu Osadą. Niektórzy mówili o niej inaczej, ale szaleńców nikt przecież nie słucha.

Jak na owe czasu, miasteczko było nie tylko duże, ale i bogate. W zgodzie ze sobą żyli zarówno ludzie, Starsze Istoty1, Świetliści oraz Głębinowcy2. Nad miasteczkiem oczywiście, jak to zwykle bywało górowała jaskrawa i z dala narzucająca swoją obecność świątynia Świetlistych. Przez niektórych (co poniekąd słusznie) nazywana Świecą. Ci co mieszkali w bezpośredniej jej okolicy często skarżyli się do władz miasteczka, że nie mogą przez nią spać, chociaż z drugiej strony ponoć nigdy nie ponosili kosztów oświetlenia swych siedzib.

Żył sobie w miasteczku pewien człowiek imieniem Ned. On sam uważał się za wielkiego szczęściarza. Za 21 dni, zgodnie z tutejszym obyczajem miał poślubić piękną Estre, córkę drobnego handlarza suknem. Wszystko było praktycznie ustalone, gdyby nie drobny szczegół, który dopiero od dnia kiedy dowiedział się, że rodzice Estry przyjęli jego oświadczyny dotarł do jego głowy. Problemem tym była Wiara.

Wiara była istotna dla ludzi. Starsze Istoty nie przejmowały się nią zbytnio (może dlatego, że większość z nich przyszła na świat zanim coś takiego jak Wiara pojawiło się na świecie), chociaż czasem przystępowały do któregoś z wyznań. Ponieważ jednak Ned i Estra byli ludźmi, MUSIELI wierzyć. Estra, podobnie jak jej rodzice i cała jej rodzina należeli do Świec, znaczy się do Katedry Oświeconych i Czystych. Ned zaś od 7 roku życia był wyznawcą Czerepu (teraz maleńka to się nazywa Kościół Płomienia). Stali więc po dwóch stronach barykady.

Dla Neda nie był to specjalnie wielki problem, jako, że nigdy nie był bardzo wierzący. Owszem, w miarę regularnie uczęszczał na rytualne spotkania, dwa czy trzy razy nawet złożył ofiarę, ale żeby przywiązywać do tego wagę? Nie, raczej nie.

Inaczej jednak było z Estrą. Jej ojciec od 5 lat był Drugim Czytaczem3. Rodzina Państwa Kopter nie tylko regularnie uczestniczyła w obrządkach, ale także żyła nakazami Wiary. Nieodwołalny był więc ślub w Kościele OiC, a wszem i wobec wiadomo czym kończy się próba wejścia do Świątyni Świetlistych wyznawcy Czerepu.

Ned doskonale pamiętał co stało się z Głupim Benem, który w dniu Okowity i Piołunu, w ramach zakładu z szynkarzem Stołpyją próbował wejść do Świątyni. Było to już ponad 2 miesiące temu, a wciąż można było znaleźć resztki Bena na ścianach okolicznych budynków albo daszkach straganów. Nieprzyjemny widok, oraz posmak w ustach.

Możliwości są dwie. Pierwsza, to znaczy porzucenie Estry nie wchodzi w grę. Przecież wymienili się już pierścieniem i naszyjnikiem. I to w dodatku publicznie. Druga to spotkanie z Kostropatą Wiedźmą. Skoro udało się jej uleczyć Księcia Bolka ze wstydliwej choroby, to pewnie sprawy duchowe też nie są jej obce. Przecież krążą plotki, że Ona żyje ponad 200 lat, a to nie lada wyczyn.

Z długich rozmów z szynkarzem Stołpyją, Ned wiedział już, że Wiedźma jest jedyną dla niego szansą. Problem tylko w tym, że Kostropata nie robiła nic za darmo. Za wszystko kazała sobie słono płacić. A ceny miała różne. Za spędzenie połogu od Karlikowej wzięła dwa prosiaki, za napój miłosny dla Bladej Kasieńki, żeby ją Minstrel Pociecha pokochał – skraść miała tylko młodej parze całus (ze ślubu nic nie wyszło, bo Pociecha wpadł pod wóz, jak wracał w nocy z szynku), od samego Księcia Bolko jedni powiadają, że zażądała wspólnej nocy z monarchą, inni zaś gadają, że zabrała panującemu rok życia.

Gdyby chodziło o pieniądze Ned by się nie obawiał. W sumie zarabiał nieźle jako grabarz. Przecież dostawał od kościelnego za każdy pochówek, a często i rodzinka dołożyła trochę grosza żeby dołek był jak należy. Zdarzało się też że i medykus jakiś czasem zapłaci trochę srebra za świeżą rękę lub głowę. Tak, grabarz to zawód nie w kij dmuchał. Wiele od niego zależy.

Gorzej będzie jak starucha zażąda czegoś innego. Na wszelki wypadek Ned postanowił przygotować się na każdą ewentualność i do worka, który wziął ze sobą na wizytę u Wiedźmy zabrał flakon perfum od alchemika Yoga, czerwone korale z zielonym chwostem, czarne kocie o szmaragdowych oczach oraz znalezioną przy kopaniu grobu dla wdowy Halickiej dziwną czaszkę. Ni to ludzką, ni to zwierzęcą, a maleńką niczym pięść. Uzbroiwszy się jeszcze w gruby kij, butelkę z okowitą oraz sznur modlitewny z błogosławieństwem kapłana Czerepu ruszył w drogę.

Gdzie mieszka Kostropata wie prawie każdy. Wie nie dlatego, żeby łatwiej ją znaleźć, ale dlatego, żeby wiedzieć w które części lasu lepiej się nie zapuszczać. Wiedźma nie lubiła gości. Na szczęście przed przypadkowymi wizytami chroniła ją nie tylko reputacja ale także sam las, który na drodze wędrowca stawiał najrozmaitsze pułapki, najdziksze zarośla czy też jadowitych mieszkańców najbardziej mrocznych zakamarków.

Tym bardziej dziwna była łatwość z jaką las przepuszczał maszerującego Neda. Wprawdzie młody grabarz czuł, że nie idzie sam, co chwila mijał przypatrującego się ciekawie z gałęzi puchacza, zza krzaków błyskały groźnie ślepia młodego niedźwiedzia, ale żaden z mieszkańców lasu nie wszedł człowiekowi w drogę.

Las ma to do siebie, że czas płynie w nim inaczej niż w mieście. Światło z rzadka przenika przez zieloną koronę drzew, powietrze nie pachnie niczym znajomym, a dochodzące zewsząd dźwięki sprawiają, że wszystko dookoła staje się jeszcze bardziej obce.

Nic więc dziwnego, że Ned nawet się nie zorientował kiedy zapadł zmierzch.

Ciszę przerwał donośny krzyk puchacza wyruszającego na łowy.

Przestraszony Ned zaczął rozglądać się wokół siebie. To już nie był ten sam las który otaczał miasteczko. Las wokół miasta był spokojną, starą, stateczną puszczą. Która owszem ma swoje tajemnice i humorki, ale nie patrzy na ciebie ze wszystkich kątów, nie próbuje chwycić cię sękatymi konarami starych drzew.

Tamten las zniknął. Dookoła rozciągała się mroczna, tajemna puszcza. Pełna ciekawskich oczu i zakazanych miejsc. Miejsc w których mieszkała Kostropata Wiedźma.
Jak powszechnie wiadomo, wiedźmy mieszkają na samotnych polanach otoczonych zewsząd nieprzebytą puszczą. Nie inaczej było tym razem.

Na środku polany stała mała, zbudowana z nieociosanych desek chatka kryta sitowiem. Nie miała komina. Przed chatynką było duże palenisko, na którego stał duży miedziany kocioł z którego unosiły się aromatyczne zapachy ziół, owoców i gotowanego mięsa. Na stojącym nieopodal pniaku spał szarobury kundel, który często biegał po miejskich uliczkach w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Widok znajomego psa podniósł Neda na duchu. Zupełnie jakby ten bezpański, czy może teraz jak najbardziej mający właściciela pies miał go obronić przed każdym niebezpieczeństwem grożącym ze strony wiejskiej chaty i jej lokatorów.

Za domkiem stała cembrowana studnia obok której leżało stare, drewniane wiadro na zardzewiałym łańcuchu.

– Typowa wieś – ledwo zdążył pomyśleć, kiedy skrzypnęły drzwi do chaty. Z ciemności wychynęła zarośnięta twarz mężczyzny. Miał skołtunione włosy, nierówną, brudną brodę. Ubrany był tak jak Ned zawsze wyobrażał sobie wiejskiego parobka – luźna lniana koszula, pasujące do niej spodnie i bose stopy. Za mężczyzną stała skulona postać staruszki. Z prawie łysej i pokrytej gęstą siecią zmarszczek czaszki spoglądały bystre i przejrzyste oczy.

– Prawie jak u kota – pomyślał Ned. Zanim zdążył wykonać najmniejszy ruch, staruszka wydała jeden dźwięk. Stojący w drzwiach parobek był szybki… . Ned poczuł tylko przytłaczający go ciężar oraz zapach cebuli. Stracił przytomność.
Obudził się kiedy na dworze było zupełnie ciemno. Leżał na leżu z sosnowych gałęzi. W pobliżu przyjemnie pachniało gotowanym jedzeniem, przyjemnie bulgotało w stojącym nieopodal kociołku.

– Nazywam się Jolna. A ty jesteś Ned, prawda? – usłyszał z ciemności. Obok ogniska siedziała widziana w drzwiach chaty staruszka – Siadaj obok. Musimy porozmawiać…

Ned usiadł obok ogniska – Wiesz po co przyszedłem prawda?

I co stało się dalej? – Henrietta zadarła wysoko głowę, żeby lepiej widzieć zapamiętanego w opowieści ojca – Powiedział jej?

– Słuchaj – odparł cicho Harold

Jolna była starsza niż ktokolwiek pamiętał. Niektórzy opowiadali, że Wiedźma mieszkała tu na długo przed założeniem miasta, jeszcze za czasów, gdy ciągnęły tędy pierwsze karawany kupieckie ze Stolicy do dalekiego Halbau.

Powiedz, pomogła mu? Ożenił się z Estrą? – dziewczynka nie dawała za wygraną, chcąc jak najszybciej poznać szczęśliwe zakończenie – Ożenił? Jaką miała suknie? Dostała kwiaty?

Succub wiedział, że ilość pytań zadawanych przez małą rośnie wykładniczo i jeżeli szybko ich nie powstrzyma, to niedługo utonie w ich natłoku.

Tak – odparł – Jolna obiecała pomóc Nedowi. Obiecała, że stanie z Estrą pod Pomnikiem Jogota i w obecności Pierwszego Czytacza z Kościoła Oświeconych i Czystych złożą sobie przysięgę małżeńską. Jedynym warunkiem jaki postawiła Wiedźma, było to, że otrzyma zaproszenie jako gość honorowy zarówno na uroczystość pod Pomnikiem jak i na ucztę wydaną na cześć młodej pary.

Ned zadowolony, że Wiedźma po prostu chce być tylko na ślubie, bez wahania zgodził się na propozycję Jolny. Spokojniejszy, pełen sukcesu i radosny, że tanim kosztem wykpił się z targów, za cenę honorowego miejsca przy stole zdobędzie miłość swego życia, Ned wrócił do miasteczka.

Nie minęły 2 tygodnie, kiedy z domu ojca Estry wyszli swaty, rozgłaszając na całe miasteczko i rychłym ślubie. Nie minęła jeszcze pierwsza radość u Neda, kiedy nadeszła następna. Zdarzyło się bowiem tak, że przejazdem w Osadzie zawitał Hrabia Samuel, siostrzeniec Cesarza na Górze…

– Wujek Samuel? – zapytała Henrietta z przejęcia gryząca koniuszki włosów – Wujek Samuel tam był?

– Nie kochanie – cierpliwie tłumaczył Harold – wówczas wujek Samuel jeszcze nie był wujkiem, tylko zwykłym śmiertelnikiem. Dopiero ponad 150 lat później zszedł w Głębiny. Ale słuchaj, bo robi się późno…

Hrabia znany był przede wszystkim z miłości do alkoholu, zabawy a także jako wielki obrońca Wiary i mecenas Kościoła Oświeconych i Czystych. Jak tylko więc usłyszał o zbliżającym się weselisku postanowił zostać w Osadzie dłużej niż wymagała tego zmiana koni i zakup żywności.

Wieść o zaślubinach od wielu miesięcy nie była dla nikogo tajemnicą, jednak fakt, że ceremonia odbędzie się w Świecy była szokiem dla niektórych mieszkańców Osady. Zwłaszcza dla Kapłana Czerepu.

Idik Selter, diakon Czerepu, jak na Głębinowca przystało przyjął tą wiadomość z zimną krwią. W takich sytuacjach nie należało postępować pochopnie. Pośpiech był zawsze złym doradcą. Wiedział też, że bezpośredni rozkaz, czy też nakaz spotka się z silnym oporem zakochanego Neda. Należało działać delikatnie i z wyczuciem.

Dostarczony z samego rana pod drzwi wioskowego grabarza kosz owoców z pozdrowieniami od diakona Czerepu, zasiał w sercu Neda więcej niepokoju i wątpliwości niż Świetliste zastępy zaglądające codziennie do okien. Pełen niepokoju i sprzecznych uczuć, Ned postanowił porozmawiać z Idikiem Selterem.

Diakon Czerepu, poza cotygodniowymi ofiarami miał niewiele zajęć. W tamtych czasach walka o dominację oraz o dusze ograniczała się raczej do walki na argumenty i pakiety socjalne niż bój na śmierć i życie. Większość wolnego czasu spędzał w swoim maleńkim ogródku, próbując wyhodować najokazalsze warzywo na doroczny konkurs ogłaszany w Osadzie. Na ten rok miał dobre przeczucia co do krzaczka porzeczek.

Widząc idącego w jego kierunku Neda, uśmiechną się tylko pod nosem. Plan działał. Ziarno zostało zasiane, teraz wystarczyło patrzeć jak wzrasta.

Zmysły Harolda zalała nagła fala pożądania i strachu. Tak działała na niego tylko Amanda. Przerwał opowiadanie bajki i spojrzał w kierunku drzwi. Stała tam jak niby nic, ale doskonale wiedział, że go ocenia, analizuje nie tylko każde słowo ale także najmniejszy gest.

– Ani mi się waż straszyć małej – wyszeptała w kierunku Harolda – żeby to nie była jedna z tych bajek kończących się zagładą całej okolicznej populacji.

– Oczywiście kochanie, tak kochanie.

– Mamo, mamo, ja się nie boje – Henrietta zaczęła podskakiwać na kolanach ojca jak na rodeo

– Tak, tak kochanie. Oczywiście, że się nie boisz, jesteś przecież dużą dziewczynką – Amanda poprawiła włosy córki i spoglądając w oczy Harolda dokończyła – Tatuś nie będzie cię straszył, bo inaczej to ON będzie miał zarwaną noc spędzoną na …

– Kochanie, ja nie mogę, mam w nocy ważne spotkanie z Asmodeuszem… Już dobrze, nie patrz tak na mnie, bajka skończy się dobrze, to znaczy źle… to znaczy dobrze.

Jak więc mówiłem… Ned zaczął się bać tego co ma nastąpić. Po raz pierwszy nie był pewny swojej decyzji. Miłość do Estry nie wygasła, ale słowa usłyszane od Kapłana Czerepu głęboko wryły się mu w pamięć…

– Tato, a co Idik powiedział Nedowi?

– Nie słuchałaś? – odparł lekko zniecierpliwiony Harold

Twarz Henrietty pojawił się grymas świadczący że zaraz się rozpłacze. Mała nie lubiła krytyki ani zwracania uwagi – Nie powiedziałeś, mama przeszkodziła i nie powiedziałeś – dolna warga zaczęła niebezpiecznie drgać zapowiadając najgorsze – płacz nastolatki. Coś, co jeżeli nie zostanie stłumione w zarodku, będzie nie do powstrzymania.

– Już dobrze maleńka, masz racje, słuchaj dalej…

Mało kto, poza kilkoma szczęśliwymi wybrańcami (rekrutowanymi zazwyczaj spośród głebiańskich mieszkańców Osady) został zaproszony przez Kapłana Czerepu na herbatkę. Neda też ten zaszczyt nie spotkał. W trakcie krótkiej wymiany zdań w ogrodzie Idika, w sumie nie padło ani jedno słowo dotyczące jego ślubu, mimo, że Ned kilkakrotnie starał się na te tory ją skierować.

Z domu kapłana Ned odchodził bardziej skołowany niż jeszcze parę minut temu. W kieszeni ciążyły mu trzy srebrne obole, zapłata za dwa worki ziemi cmentarnej, najlepszej do nawożenia ogródka. Miał mu je dostarczyć w dniu ślubu, zaledwie na kilka godzin przed planowaną ceremonią.

Dni mijały niepostrzeżenie. Cała Osada zaangażowana została w przygotowanie ceremonii zaślubin. Kobiety zajęły się gotowaniem i przystrajaniem stołów. Dzięki rozwieszonym na drzewach, tarasach i oknach girlandom, transparentom miasteczko zaczęło przypominać obrzyd… to znaczy wielki, pełen słodyczy tort. Mężczyźni zajęli się produkcją ław, stołów, krzeseł oraz podwyższenia dla zamówionej orkiestry. Pomnik Jogota został już przystrojony w uroczyste szaty, w jego dłoni pysznił się wieloma barwami bukiet kwiatów, a na skroni lśniła nowa korona.

Wraz z orszakiem Hrabiego Samuela do miasta zajechała także Orkiestra Dętych Werblistów – w owym czasie najsławniejsza grupa muzyków w północnych królestwach. Ich lider, Złoty Trlvis, mimo że należał do rasy ludzi, budził więcej emocji niż Starsze Istoty. Wśród młodego pokolenia wyrastał na miano nowego Boga. Zarówno kapłani Czerepu jak i Świecy potępiali nowy kult który wyrastał w miejscu ich koncertów. Fakt, że przyjęli zaproszenie na skromne zaślubiny w prowincjonalnej osadzie wydawało się niemal… niemożliwe

Dzień Zaślubin powitał wszystkich lekką mżawką, co nie było niczym dziwnym o tej porze roku. Jak wówczas mawiano: „Ciepła mżawka latem, anioł strzela batem. Słońce z chmurki zerka, prosto do pudełka”.

– Tato, tato, a słyszałeś takie… ”W Lucyfera wora zajrzyj tam z wieczora, to kot Allegota ciebie wyłomota”… tato, co to wyłomota?

– Słoneczko, po pierwsze nie Allegota a Barucha, i nie wyłomota a …. YYY Nieważne kochanie, kiedyś Tobie to wytłumaczę. A na razie słuchaj, bo już powoli trzeba kłaść się spać, a do zakończenia jeszcze mały kawałek… Dobrze?

– Ale potem mi powiesz? Obiecujesz?… Obiecałeś… Opowiadaj dalej – zaszczebiotała radośnie Henrietta.

Jak wspomniałem …dzień zapowiadał się ślicznie. W domu Państwa Kopter ruch trwał już od wielu godzin, modystka z krawcową dokonywały ostatnich, ekspresowych poprawek (biedna Estra w nocy, z nerwów zjadła trzy opakowania czarcich krówek, na które niestety miała uczulenie – więc spuchła tu i ówdzie), fryzjerka starała się zapanować nad burzą jej włosów zaś doktor Xeno starał się docucić co chwila mdlejącą matkę panny młodej.

Również w domu Neda wiele się działo. Z samego rana, zgodnie z obietnicą, młody grabarz dostarczył obiecane worki z cmentarną ziemią. Idik przyjął pana młodego w Kaplicy Czerepu ubrany w tradycyjny głębiański strój w którym udziela się ślubu… No wiesz kochanie, tak jak wujek Asmodeusz był ubrany jak udzielał ślubu mamusi i tatusiowi…

– Buźki i płomyki –dopowiedziała rezolutnie Henrietta

– Tak… to znaczy nie… to znaczy tak, czaszki i płomienie – dokończył skonfundowany Harold

– I co mu powiedział? Nakrzyczał?

Nie…Jak się okazało Idik miał dla Neda prezent z okazji ślubu. Był nim wspaniały, wyszywany złotą nicią, barwiony w cudowne szkarłaty płaszcz weselny dla Neda oraz równie wspaniała chusta dla Estry.

Wręczając podarki wyszeptał prawie niesłyszalnie pierwsze słowa błogosławieństwa: „In Nomine…”

Z duszą lekką niczym piórko Ned radośnie szedł ze świątyni w kierunku wspaniale ozdobionego placu. Boczne uliczki były niemalże puste, wszak wszyscy mieszkańcy zgromadzili się tłumnie przy Pomniku Jogota. Przedzierając się przez coraz liczniejszy tłum Ned wkroczył na centralny plac Osady który miał być świadkiem niecodziennych zaślubin. Rozgardiasz był tym większy że ludzie nie wiedzieli czemu poświęcać większą uwagę, rozstawiającej właśnie swoje instrumenty orkiestrze czy też wspaniałemu orszakowi Hrabiego. Tak więc ludzie ganiali po placu jak anioł za dziewicą… znaczy się jak źrebaczek po polance próbując nie stracić niczego z otaczających ich wspaniałości i nowości.

Ned stał totalnie ignorowany na środku placu potrącany przez rozgorączkowanych mieszkańców. Ktoś nawet fuknął na niego, żeby poszedł do domu i nie przeszkadzał w tak doniosłych wydarzeniach jak ma stać jak kołek przez cały dzień. Skołowany panującym dookoła rozgardiaszem Ned zaczął iść przed siebie nie patrząc zupełnie co się dookoła dzieje. A działo się całkiem sporo…

W rozbitym na małym placu Solnym olbrzymim namiocie przechadzał się tymczasem Hrabia Samuel spoglądając nerwowo co chwila na list jaki został podrzucony do Jego sekretarza tuż po przybyciu do Osady. Niemalże od pierwszych słów znał autora. Nie musiał nawet spoglądać na widniejący pod nim podpis, a raczej znak – trzech kurzych stópek związanych kokardką. Wprawdzie pismo wskazywało na jakiegoś niedouczonego pisarczyka czy innego durnego młokosa przyzwyczajonego bardziej do trzymania lejc lub pługa, jednak pióra, jednak dziwne uczucie na dnie brzucha wskazywało jednoznacznie na innego autora a raczej autorkę. Przeczytał go już z cztery razy, raz nawet akcentując kolejne akapity nad wyraz bezbożnymi i najbardziej plugawymi słowy jakie znalazł w swoim słowniku. Aż bez pytania wbiegli do namiotu zaniepokojeni słudzy słysząc Pański głos wykrzykujący: „O kuuuuu….rcze”, „A niech to!”, czy najbardziej bulwersujące „Do chlewu Pana”. Jakoś nie wyglądali na przekonanych że spowodowało to uderzenie się małym palcem w nogę od zydla.

Ponownie spojrzał na leżący na biurku list, i mimo że znał Jego treść niemalże na pamięć, zaczął go czytać poruszając przy tym nerwowo ustami.

DROGI SAMCIU,

CIEMSZEM SIEM PATRZAC ZE ZDROWYS I DOBZE ZE CI. PAMIETASZ TY ZES MI COSIK WINIEN? OBIECYWALES ZES NA MOJE PROSBE ZROBISZ CO BEDE KCIALA. I TERA JA COSIK KCE. TRZA ŁABYS WZIAŁ CO PANSKIE. KCE BY TY NA OZENKU CO GO DZISIAJ ROBIM PEDZIAŁ, ZE JAKO PAN I MECZYZNA KCESZ PRAWA IPN Z PANNA. WIEM CO CI PO LBIE CHODZI. PRZYZECZNICA JEST PRZYZECZNICA. JAK NIE WTRZYMASZ TO JA SWOJE CZAROWANIE PRZERWE… „

– Co to ten IPN tato? Jakieś tortury – dopytywała Henrietta próbując jednocześnie zdjąć z przegubu Harolda zdobioną szafirami grubą srebrną bransoletę – jakie czarowanie? List napisała wiedźma prawda? Tato, tato…

Minęła dobra chwila zanim Harold zorientował się, że nastała dziwna cisza, że zarówno on sam jak i mała zamilkli. Henrietta spoglądała na niego z szeroko otwartymi ustami i oczami, jak zawsze kiedy coś ją tak głęboko zastanowiło, że zapominała nawet o ciągłym zadawaniu pytań.

Ocknąwszy się z dziwnego zamyślenia, delikatnie acz stanowczo zabrał rękę z której cierpliwe paluszki prawie ściągnęły bransoletę, poprawił ją, popatrzył spode łba na pociechę:

– Kochanie, bransoleta potępionych to nie zabawka, już o tym rozmawialiśmy po ostatnim razie prawda? – starał się jednoczenie być stanowczy i delikatny. Dziewczynka bardzo nie lubiła zdań ze słówkiem NIE.- Nie chcesz chyba znowu mieć zielonej skóry, jeść śmieci i pachnieć jak prababcia Jetta?

Na dźwięk ostatniego słowa Henrietta wykrzywiła swoje rubinowe usteczka w grymas największego niezadowolenia i schowała rączki wyciągnięte w kierunku bransolety za plecki.

– Mądra dziewczynka – stwierdził Harold z zadowoleniem i nawet lekko uśmiechnął się do córki. – Tak, list był naturalnie od wiedźmy, mam go gdzieś tu nawet, lubię nim drażnić wujcia jak mnie zdenerwuje… . Co do zaklęcia… – lekko podrapał się po głowie próbując ukryć zdenerwowanie – to lepiej nie wiedzieć o co ktoś prosi wiedźmę, czasem to bardzo niebezpieczne, tak, zdecydowanie niebezpieczne sprawy są. A IPN to taki wymysł lubiących władzę, lekko chorych na umyśle ludzi.

– Ale co to? Ale co to? – dopytywała dziewczynka podskakując z podniecenia na kolanach ojca. Zawsze tak reagowała jak słyszała o chorych umysłowo. Niezrozumiałe myśli błąkały się pod ognistymi lokami małej.

– To takie prawo, przepis kochanie. Nazywa się ono IUS PRIMAE NOCTIS4 -odpowiedział Inkub lekko czerwieniejąc na i tak czerwonej od urodzenia twarzy. – Niestety nie wiem co to znaczy – dodał szybko, zanim mała zdąży o to dopytać i jeszcze bardziej pokrywając się głęboką purpurą. Na szczęście dziewczynka była zbyt zajęta skubaniem swoich włosów żeby zauważyć tą gwałtowną zmianę w umaszczeniu własnego ojca.

Czytając list po raz kolejny hrabia Samuel wiedział, że nie za bardzo ma inne wyjście jak dostosować się do subtelnej jak kamień młyński prośby. Drugą opcją było stawienie czoła rozczarowanej wiedźmie a to mogło zakończyć się źle nie tylko dla niego ale także dla nienarodzonych dzieci jego nienarodzonych wciąż dzieci. Czując że jest między smokiem a kowadłem (nie precyzując czym konkretnie jest wioskowa wiedźma) wiedział, że nie ma wyjścia i powołać się na starożytne i od setek lat nieużywane prawa jego jako Seniora…

Całkiem niedaleko bo zaledwie po drugiej stronie placu, we wspaniałym budynku od pokoleń należącym do rodziny Państwa Kopter trwały ostatnie poprawki i przymiarki. Krawcowa dokonawszy niemalże cudu z za małą suknią. Niemalże spuchła z dumy niczym Estra widząc, że dzięki Jej kunsztowi dziewczyna ponownie przypomina pannę młodą a nie jak do niedawna różowy, nadmuchany niemal do granic możliwości świński pęcherz. Gruba i gęsta woalka przykryła pozostałe niedoskonałości twarzy a wielki bukiet śnieżnych frezji skrył serdelkowate obecnie paluszki.

Głęboko w podziemiach świątyni Czerepu Idik starał się ukoić skołatane nerwy za pomocą gorącej czaszki kakao z podwójną mleczną pianką. Niby wszystko było dobrze, niby w sumie nic nie zrobił, dał tylko dwa kawałki ubrania na szczęście młodej parze, ale przecież Wiedźma nie zażądała by czegoś tak absurdalnego jako zapłaty za dawno spełnione życzenie kapłana.

– Ach te grzechy młodości – jęknął pod nosem parząc sobie przy okazji język gorącym kakao.

Wolał nie wychodzić na zewnątrz i patrzeć co się wydarzy. Czasem lepiej nie wiedzieć powtarzał sobie w myślach kiwając się lekko na boki i wpatrując w parujący w czaszce napój.

W samej Świecy nastroje panowały zgoła inne. Szczęśliwy Pan Kopter oraz pozostali najwyżsi dygnitarze KOCa zacierali z zadowolenia ręce na samą myśl, że szala ponownie przechyli się na ich stronę.

– 341 do 329… już 12 różnicy… – dało się co i rusz słyszeć w różnych częściach Kościoła przystrojonego we wspaniałe różnokolorowe bukiety. Przy głównym ołtarzu pyszniły się wspaniałe Lwie Paszcze i Słoneczniki. Te pierwsze wprawdzie trzeba było napoić nasennikiem żeby nie próbowały się nawzajem pozagryzać w wazonie, natomiast te drugie niemalże wychodziły z siebie próbując oślepić się nawzajem swoim blaskiem.

– Wszystko zapięte na ostatni guzik Panie Kopter – zameldował z przejęciem młody Parsons dokonawszy ostatnich poprawek w wystroju. Sam również był odświętnie ubrany. Lśniąco biała komeżka i smoliście czarne włosy zdawały się rywalizować które z nich bardziej przyciąga uwagę patrzących. Chociaż mała szansa żeby to akurat Parsons znalazł się dzisiaj w centrum zainteresowania kogokolwiek.

Tymczasem na głównym rynku miasteczka również wszystko wydawało się być zapięte na ostatni guzik. Wszystkie okna, drzwi a nawet dachy zostały wspaniale przystrojone kwiatami i różnokolorowymi wstążkami. W bocznych uliczkach zostały rozstawione szerokie, dopiero dziś rano zbite z desek i beczek stoły. Na ich śnieżnobiałych obrusach piętrzyły się stosy wspaniałego jedzenia. Pyszniły się wśród nich wielkie półmiski kiełbas, szynki a nawet całe prosiaki. Na głównym stole stał również monumentalny tort oblany błękitnym i różowym lukrem. Był gigantyczny. Wydawało się wręcz, że stojące na Jego środku wykonane z marcepanu figury państwa młodych są niemalże naturalnej wielkości. Tortowa Estra miała na sobie falbaniastą suknię zdobną we wspaniałe koronki i tulipany – Ulubione kwiaty Estry – powiedział do siebie w myślach Ned przenosząc wzrok na swoją podobiznę stojącą na torcie. W przeciwieństwie do figurki panny młodej, pan młody miał twarz. Znaczy panna młoda też ją miała ale ta była schowana pod lukrowym woalem. W głowach wielu spoglądających na figury (samego Neda też) pojawiła się myśl że to nawet dobrze. Twórca tortu mógł być i zapewne nie lada mistrzem, jednak co do szczegółów takich jak twarze to albo nie miał cierpliwości albo talentu. Bowiem w miejscu twarzy miast może niezbyt urodziwego oblicza Neda jawiła się różowa plama z kilkoma czarnymi plamkami różnej wielkości i rozmieszczonych w różnych miejscach co miało symbolizować różne mniej lub bardziej naturalne otwory. To że jest to pan młody – Ned świadczył tylko wspaniały garnitur…

Ned popatrzył nerwowo na lukrowanego siebie i na autentyk. Szybko znalazł bardzo rzucające się w oczy różnice swojego wyglądu. Uroczystość zaraz się zacznie a on jeszcze nie zdążył się przebrać. Bezpardonowo rozpychając się między krążącymi po placu gośćmi ruszył biegiem w kierunku swojego domu. Nerwowo zerkał jeszcze za siebie czy aby już się nie zaczęło.

Zagrzmiały trąby, załomotały werble i zapadła cisza najgłębsza ze wszystkich. Oczy zgromadzonych zwróciły się w stronę Katedry Oświeconych i Czystych wrota których były otwarte i stała w nich w olśniewająco białej sukni Estera. Jedynym barwnym elementem była szkarłatna chusta pod którymi schowała swoje wspaniałe włosy. Przed dziewczyną szły małe dziewczynki rzucające płatki kwiatów…

– Ale na pewno nie robiły tego tak ładnie jak ja – zaszczebiotała Henrietta wymachując dookoła rączkami żeby zademonstrować jak się poprawnie powinno rozrzucać kwiaty albo obornik. – Ja to robiłam prosefio… porfesio… prosefito… zawodowo na ślubie mamusi – dokończyła wybrnąwszy z trudnej sytuacji…

– Tak kochanie, oczywiście że tak – bąknął Samuel krzywiąc się na samo wspomnienie tamtego jakże upokarzającego dla niego dnia…

Rozsiewając dookoła uśmiech i potakując głową na pozdrowienia i życzliwe słowa ze strony gości, Estera powoli i dostojnie szła w kierunku Pomnika gdzie powinien czekać na nią Kapłan i ukochany Ned. Łysinka Nurika, wikarego tutejszej parafii KOC błyszczała z daleka. Zdążyła już pokryć się małymi kropelkami potu przez co jeszcze lepiej odbijała światło i niczym latarnia morska wskazywała drogę przestraszonej dziewczynie. Jednak obok nie było ani śladu Neda.

Słysząc odgłosy rozpoczynającej się ceremonii Ned wpadł w jeszcze większą panikę i rozpoczął jeszcze zacieklejszą walkę z niedającymi się założyć spodniami i koszulą. Wszystko przez te wstążeczki i wiązania. Wprawdzie miał z takimi strojami do czynienia, strój pana młodego nie wiadomo czemu niewiele różnił się od strojów w jakie chowani byli zmarli – Ciekawe czy to celowo – pomyślał prawie dusząc się podczas wiązania muchy. Wykańczając przygotowania poprzez splunięcie w dłoń i przy głaskanie kilku odstających kosmyków włosów wybiegł z pokoju tylko po to żeby za chwilkę do niego wrócić po szkarłatny płaszcz od Idika. Nie chciał jeszcze bardziej zdenerwować kapłana, wystarczy przecież że przechodzi dzisiaj do wrogiego obozu…

Zapiął płaszcz pod szyją za pomocą wspaniałej broszy i jak wicher wypadł z domu. Zza głów zebranych na placu gapiów widział stojącego pod Pomnikiem Nurika i rozglądającą się nerwowo dookoła Estrę. Niedobrze, nie dość że się rozglądała to jeszcze tupała nóżką… Piekielne tupanie…

Stuk, stuk, stuk…

stukanie drobnym obcasikiem, niczym odgłos pazurów na szkolnej tablicy…

Stuk, stuk, stuk…

Z odrętwienia i ciszy wyrwało Harolda dopiero lekkie szarpanie za rękaw i „teatralny” szept Henrietty – Tato, mama…

Harold zerknął w kierunku drzwi. Faktycznie oparta o framugę z założonymi na piersiach rękami stała Amanda. Na jej jednocześnie pięknej i niezwykle drapieżnej twarzy przez chwilę malował się delikatny uśmiech, który po chwili znikł w kłębach poszarpanego jak kłębki waty dymu który pojawił się znikąd…

Tymczasem zupełnie gdzie indziej, chociaż dokładnie w tym samym momencie…

W pomieszczeniu panował mrok i zaduch. Pewnie przez szczelnie zamknięte i zasłonięte okna żeby nawet najmniejszy promyk światła lub podmuch świeżego powietrza nie zakłócił panującej wewnątrz atmosfery. Ciężkie powietrze zdawało się wolno unosić nad skomplikowanymi wzorami wyrysowanymi kolorowym proszkiem na dywanie salonu. Dym unoszący się znad grubych świec ustawionych w rogach pentagonu leniwie unosił się w górę żeby dołączyć do wirujących pod sufitem pasm.

Robert stał pośrodku skomplikowanych figur, nerwowo poprawiając koc mający udrapowany w coś mającego chociaż odrobinę przypominać powłóczystą, magiczną szatę. Rozglądał się nerwowo dookoła sprawdzając czy każda linia jest na swoim miejscu, czy w mających spełnić rolę zbroi rysunku nie pojawił się błąd który mógłby kosztować życie lub nawet coś gorszego.

– Uieros Katho… Usneros… nie Uneros Katho – mamrotał pod nosem rozglądając się dookoła. Ostrożnie nachylił się nad wyrysowanym wzorem próbując sięgnąć do leżącej na kanapie grubej księgi w czerwonej, skórzanej okładce.

Wyprostował się dumnie pośrodku magicznego kręgu, poprawił „magiczną szatę”, odchrząknął nerwowo, otworzył księgę, nerwowo przeleciał wzrokiem znajdujące się na stronie formuły i z zaciśniętym gardłem zaczął czytać pierwsze słowa:

Dzisiaj w nocy przy mnie bądź, oddaj cząstkę mocy swej,

Obdarz siłą dzikich rządz, we mnie swoją magię wlej.

Adiuro vos per virtutem verborum ac Mark Wishes,

et servivit usque ad consummationem saeculi et aeternitatis5

Niech nie obce mi się stanie, to co tajemnicą Twą,

Bądź na moje zawołanie, stań się służką wierną Mą.

Buchnęły kłęby dymu, pokój zasnuł smród siarki z lekką nutką lukrecji w tle.

– Khe, khe, khe … kheeeeee, khe, khe – gryzący dym nie pozwalał oddychać. Młody demonolog chcąc złapać choć jeden łyk powietrza, jak opętany (nomen omen) wymachiwał grubym niczym jego udo tomiszczem z napisem Nekrosferykon.

Dym powoli skumulował się wewnątrz narysowanej na podłodze figury przybierając coraz bardziej stabilne, łatwiejsze do identyfikacji kształty.

Chłopak przez dziesiątki nocy śnił i wyobrażał sobie każdy kawałek ciała stworzenia które chciał przyzwać i uwięzić mocą magicznych figur. Dokładnie pamiętał każdą sprzączkę i skórzany pas opinający jej piękne, jędrne i lśniące od potu ciało. Czerwone, pełne usta, czarne jak smoła włosy opadające na delikatne ramiona i nogi. Od ziemi aż po samą szyję. W skórzanych, na wysokim obcasie butach, odziane w delikatną koronkę…

Robert poczuł, że fantazja zaczyna wymykać się spod kontroli.

– Opanuj się, opanuj się. Skup się chłopie, weź się w garść – powtarzał do siebie po cichu wyszukując w formujących się z dymu kształtach tych jakże znajomych, pochodzących z najgłębszych fantazji i marzeń sennych.

Coś jednak było nie tak. Zamiast smukłej niczym trzcinka Sukkubicy gotowej spełnić każde najbardziej skryte marzenie, na środku pentagonu zmaterializował się fotel. Głęboki, z wysokim oparciem. Na nim, rozparty siedział mężczyzna. Postawny, na pewno wysoki i doskonale zbudowany, z szerokimi, skórzanymi skrzydłami złożonymi na plecach i wystającymi jak niezwykłe, futurystyczne antenki.

– Tata, tata. Gdzie jest mama? Co to za Pan? Gdzie jesteśmy? Gdzie mój pokój? Czemu on ma na sobie kocyk w jednorożce? Chce taki. Kupisz mi? – pytania padały z szybkością karabinu maszynowego, a głos je niosący przypominał Robertowi młodszą kuzynkę, Elwirę, która podczas każdego spotkania zasypywała go tysiącami pytań na które nie chciał lub nie umiał udzielić odpowiedzi.

Z kolan siedzącego, wciąż zaskoczonego nagłą zmianą miejsca pobytu mężczyzny, zeskoczyła ognistowłosa dziewczynka – tak, na oko miała wiele wspólnego z Elwirą. Na pewno zgadzał się wiek, rozbiegane dookoła oczy i szybkość z jaką się przemieszczała.

Zanim jednak zbliżyła się do granic wyrysowanych na ziemi ochronnych figur, Robert zdążył się otrząsnąć z początkowego zaskoczenia i pamiętając wszystkie wskazówki zawarte w Nekrosferykonie zrobił krok do przodu i wykrzyczał

– Stój maro piekielna, duszo potępiona zanim błogosławiona moc amuletu Izydy który lśni w mej dłoni spopieli Twe nędzne ciało a święty Eol rozwieje prochy na wszystkie strony świata – przy ostatniej frazie głos mu się lekko załamał, zwłaszcza jak zobaczył lśniące, wpatrzone w niego oczy dziewczynki która zatrzymała się prawie u jego stóp, ale po drugiej stronie ochronnego pentagonu.

– JAK TYŚ NAZWAŁ MOJĄ MAŁĄ CÓRECZKĘ? – siedzący do tej pory na fotelu i przypatrujący się temu wszystkiemu ze stoickim spokojem i nutką zaskoczenia mężczyzna wstał, wstał i wstał.

To znaczy wstał raz a dobrze, ale biorąc pod uwagę jego wzrost to trwało to zdecydowanie dłużej niż u przeciętnego człowieka, na głowę bijąc wszystkich znanych Robertowi koszykarzy razem wziętych (chociaż i tak znał ich tylko dwóch).

Mężczyzna górował nad Robertem niczym kat nad dobrą duszą, co jest dość udanym i wcale nie przesadzonym porównaniem. Z trzaskiem przypominającym pękanie suchych niczym pieprz desek rozłożył swoje skórzane skrzydła, oczy błyszczały mu złowróżbnie a palce zamieniły się w długie i ostre jak brzytwa szpony.

– JAK JĄ NAZWAŁEŚ ŚMIECIU?

Cała pewność chłopaka wyparowała w ułamku sekundy niczym wiarygodność u polityka po wygranych wyborach. Nogi były jak z waty, w gardle zalęgła się wielka i twarda gula odbierająca zdolność mówienia a ręce drżały jak w febrze. Chciał zniknąć, schować się jak najdalej stąd. Wszystkie plany, marzenia i fantazje nie wydawały się warte spotkania z istotą którą miał przed sobą.

Wiara w magiczne symbole, runy i ochronne amulety przepadła. Wydawał się maleńki, słaby i bezbronny.

– JAK… JĄ… NAZWAŁEŚ…?

– Tatusiu, ten Pan się zsiusiał. Fuj, taki duży a robi w majtki – dopiero teraz poczuł jak nogawka spodni robi się mokra i ciepła a powietrze do tej pory przesycone słodkim zapachem lukrecji… lukrecji? Skąd tu do licha lukrecja? … zapachniało gorącym moczem.

-TEN PAN.. to znaczy Ten Pan mój kurczaczku popełnił duży błąd za który zaraz przyjdzie mu drogo zapłacić – głos Inkuba, bo to musiał być Inkub, męska wersja demona seksu i pożądania, w jednej chwili z mrożącego krew w żyłach i rozluźniającego zwieracze zmienił się w delikatny i czuły… rodzicielski?

– W imię Izydy, Bogini Matki, Świętej Krowy i Rodzicielki nakazuje abyś mi był posłuszny – nakaz który usiłował Robert rzucić wypadł niezwykle blado. Jest jednak różnica czy jest on wypowiedziany pełnym, pewnym siebie głosem czy przypominającym pisk nienaoliwionych drzwi skrzekiem. Dla dodania sobie odwagi wymachiwał przed oczami demona medalionem ze znakiem egipskiej bogini.

To chyba musiało na nowo rozwścieczyć demona bo odwrócił wzrok od dziewczynki i ponownie skupił na trzęsącym się przed nim człowieczkiem.

– Ty mierna kupo… w każdym razie mierna, sądzisz że to mnie powstrzyma – Inkub pogardliwym spojrzeniem zlustrował wyrysowane znaki i trzymany przez chłopaka, rzucający złote refleksy amulet.

– To krąg związania i posłuszeństwa III poziomu, a święty amulet Izydy potrafi wymusić posłuszeństwo nawet na najpotężniejszych demonach, diabłach i istotach otchłani – próba odzyskania rezonu i nadania głosowi chociaż pozorów męskości wychodziła raczej kiepsko. Głos Roberta wciąż brzmiał jak w trakcie mutacji, ale przynajmniej już się nie łamał.

– Wszystko by się zgadzało chłopczyku gdyby nie to, że krąg jest niepełny, a amulet fałszywy…

– Kłamiesz – pisk chłopaka znowu wypełnił pokój. Jednak odruchowo spojrzał w dół na wyrysowane linie, spuszczając na moment z oka demona i trzymany w dłoni amulet. Faktycznie jedna z tak skrupulatnie wyrysowanych linii była lekko naruszona. Na „magicznym płaszczu” widniały ślady kolorowego proszku, więc to on spowodował naruszenie struktury. Na szczęście było ono zbyt poważne. Za małe żeby demon lub jego córka wyrwali się z jego magicznej mocy. Wystarczy lekko poprawić i krąg znowu będzie pełny…

– Owszem, kłamię. Ale nie w kwestii kręgu ale amuletu – wysyczał zza zaciśniętych zębów demon, wysuwając ostrożnie szponiastą łapę poza ochronne linie pentagonu i zaciskając ją na trzymanym przez chłopaka amulecie.

– Nie możesz go posiąść, to święte…

– Świętość Izydy jest równie dyskusyjna co magiczność twojego jednorożcowego płaszcza. Ale bez wątpienia miałeś rację co do potęgi i mocy amuletu, ale nawet go nie aktywowałeś – Inkub spojrzał badawczo na chłopaka. Jego spojrzenie kruszyło nędzne mury jakie ten wybudował wokół swojego umysłu. Nie wytrzymały nawet 10 sekund. Kolejne 5 było potrzebne Haroldowi aby odkryć to czego potrzebował – no tak. Jesteś prawiczkiem. Nie miałeś jak ani kiedy go aktywować.

Pełny, donośny śmiech wypełnił pomieszczenie a i zapewne cały dom.

– Robercik, co Ci tak wesoło – głos starszej kobiety przebił się przez szczery, głośny śmiech demona – chodź na górę, kolacja czeka. Dziś paróweczki…

– Mamo… – cicho wyrwało się czerwonemu niczym burak chłopakowi

– Tato, co to prawiczek? Czy Ty też jesteś prawiczkiem? A ja? A mamusia? – kolejne pytania pojawiały się z szybkością błyskawicy

– W domu mamusia ci wszystko opowie, a teraz nie maleńka nie przeszkadzaj jak tatuś pracuje – Inkub podszedł do krawędzi magicznych figur i machną lekko trzymanym w dłoni amulecie i magiczny pył został zdmuchnięty jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

– Wyrwałeś mnie z domu jak opowiadałem córce bajkę na dobranoc, nazwałeś ją … jak ją właściwie nazwałeś?

– Ja naprawdę nie chciałem panie Inkub, ja przepraszam. Naprawdę nie chciałem…- kolejne słowa stały się niezrozumiałe przez łzy jakie ciurkiem leciały po twarzy chłopaka i uniemożliwiały wypowiedzenie jakiegokolwiek zrozumiałego słowa.

– Tatusiu, jak chce do domu, do mamy.

– Zaraz pójdziemy do domu cukiereczku, tylko załatwię sprawy z tym miłym panem – uśmiech Inkuba przypominał raczej rekina niż czułego ojca rozmawiającego z córką, jednak było w tej scenie coś niezwykle rozczulającego. I zabójczego zarazem.

– Proszę mnie nie zabijać – skamlał chłopak – ja naprawdę nie chciałem

– Tatusiu, nie krzywdź pana.

– Nie wtrącaj się Henrietta. To sprawa między mną a tym… napalonym, pryszczatym i niedopieszczonym amantem. Już ja się postaram żeby minęła mu chęć na jakiekolwiek amory do końca jego krótkiego życia…

– Tatusiu, proszę… – ładna buźka dziewczynki wykrzywiła się w podkówkę, jakby zaraz miała się rozpłakać.

– Nie Heni. Tym razem Twój płacz nic tu nie pomoże – spojrzał na skąpanego we łzach chłopaka – twoje łzy tym bardziej do mnie nie trafiają.

Widząc, że ta metoda nie działa, Henrietta momentalnie przestała płakać. Usteczka wygięły się w ciup, na czole pojawiła niewielka zmarszczka oznajmiająca wielkie myślenie i nagle BUM.

– Tato – zaczęła spokojnie – Tato, nie rób śmiesznemu panu krzywdy. Bo powiem mamie.

Inkub tylko otworzył usta. Żadne słowo nie mogło mu przejść przez gardło. Żadne nie mogło też wyrazić złości i bezsilności jaką czuł na dźwięk tych trzech słów które właśnie padły z ust jego córki.

– Dobrze kochanie – przez wymuszony uśmiech jego głos brzmiał wyjątkowo złowróżbnie i niepokojąco – Nic mu nie zrobię. Zabiorę jednak tę księgę – chwycił leżący na ziemi Nekrosferykon oraz medalion, żeby więcej nam nie przeszkadzał.

– Właśnie, nie wolno przeszkadzać w opowiadaniu przez tatusia bajek – Henrietta podeszła do zdezorientowanego i przerażonego chłopaka i z całej siły kopnęła w kostkę – teraz tatuś będzie musiał zacząć ją opowiadać od początku…

– O nie, kur… nie, tylko nie to. A nie wolałabyś kochanie zamiast bajki wziąć na pamiątkę ten piękny kocyk w jednorożce który pan z całą pewnością ci podaruje?

– To prezent od mojej babci…

– PODARUJE ALBO JEGO JĄDRA ZAGOTUJĄ SIĘ A NASTĘPNIE PĘKNĄ Z CICHYM, ALE NIEZWYKLE BOLESNYM PLUM

– … ale oczywiście z wielką przyjemnością podaruję go Tobie moja droga.

– No to załatwione. Dewokację odsyłającą znasz? Czy muszę zrobić to za Ciebie?

– Dewo co?

Inkub tylko westchnął, minął chłopaka szarpiącego się z supłem mocującym koc na jego ramionach i zaczął na nowo wyrysowywać na ziemi nowy krąg. Po chwili stał w nim wraz uśmiechniętą od ucha do ucha Henriettą, ściskającą w rączkach nowy kocyk. Machnął od niechcenia amuletem Izydy, wypowiedział kilka łacińskich słów i zniknął.

– Dziękuję za kocyk – padło z ust dziewczynki zanim wraz z ojcem rozwiała się w dymie.

Z tyłu pokoju, z cichym skrzypnięciem otworzyły się drzwi. Stanęła w nich starsza kobieta, z burzą blond loków i ostrym makijażem.

– Robercik, jak to wszystko wygląda? Co tu tak śmierdzi? Znowu paliłeś papierosy? Co tu tak rozlane? Czemu znowu rysujesz po podłodze? Kto to wszystko posprząta? Chodź na górę, parówki stygnął… Jutro przyjeżdża do nas na weekend ciocia Ela z twoją kuzynką więc…

Znowu tam gdzie się wszystko zaczęło i powinno toczyć od początku

Amanda była delikatnie mówiąc niezadowolona. Tylko zmęczenie małej Henrietty i uśmiech zadowolenia na jej słodkiej twarzyczce pohamował jej gniew i chęć zmienienia najbliższych godzin Inkuba w istne niebo.

Cierpliwie, zwłaszcza jak na nią, wysłuchała mocno okrojonej i ocenzurowanej wersji tego co się wydarzyło. Naprawdę prawie nie była zła, co jak na nią było oznaką wyjątkowo dobrego humoru i przychylności.

– A to co opowiadałeś małej to nie była żadna bajka prawda? – to nie było pytanie. To było stwierdzenie dla niepoznaki ubrane w kubraczek pytania i dające jakże mylącą szansę udzielenia odpowiedzi.

– Nie

– Chciałeś jej opowiedzieć prawdę?

– Nie. Zakończył bym pięknym weselem, gdzie wszyscy żyli by długo i szczęśliwie aż do porzygu…

– Acha. A jak naprawdę kończyła się ta historia?

– Naprawdę chcesz wiedzieć?

– No przecież oto pytam, nie? – głos z każdym wypowiadanym przez Amandę wyrazem był coraz głośniejszy i głośniejszy.

– Przepraszam, już kończę…

Wiedźma z trzech lasów i ślub Neda – zakończenie

Estra czekała przed ołtarzem a Ned bał się do niej podejść. Im bardziej się do niego uśmiechała tym bardziej chciał uciec jak najdalej stąd.

Przecież stała taka piękna, lśniąca w pełnym słońcu we wspaniałej białej sukni z karmazynową chustą we włosach. Kobieta jego życia, z jego snów. Przecież kochał ją całe życie, ale teraz im bliżej było chwili połączenia ich węzłem małżeńskim tym bardziej nie chciał tu być.

Zabrzmiały surmy, a panna młoda wyglądała na coraz bardziej rozzłoszczoną przedłużającym się czekaniem na oczach całego miasteczka. Strach przed przyszłą żoną wygrał z chęcią ucieczki. Dopingując się w myślach, że wszystko będzie dobrze, że pewnie wszyscy młodzi małżonkowie przechodzą dokładnie przez to samo, Ned ruszył w kierunku Pomnika i oczekującego go z coraz większą niecierpliwością żony.

Wikary Nurik patrzył na oboje z taką słodyczą, że groziło to cukrzycą lub chociażby początkami próchnicy.

– Moi kochani, zebraliśmy się tu wszyscy – zaczął lekko łamiącym się ze wzruszenia, ale mocnym głosem przyzwyczajonym do wyśpiewywania godzinami radosnych psalmów i hymnów pochwalnych – aby być świadkami jak cudowny kwiat Katedry Oświeconych i Czystych, dziewiczą Estrę oraz syn Czerepu, mężny i dzielny (ta, akurat – wyrwało się cicho z ust kilku zgromadzonych na ślubie mieszkańców) Ned złożą sobie przysięgi małżeńskie, a następnie przed cudownym ołtarzem Katedry staną się mężem i żoną.

– Estro – kapłan zwrócił się do rozpromienionej panny młodej – czy jesteś gotowa złożyć przed nami tu wszystkimi przysięgę małżeńską obecnemu tu Nedowi?

– Jestem. Jestem gotowa jak nigdy dotąd – odwróciła twarzą do stojącego obok chłopaka – jestem gotowa… ja chciałam… ja… dupa… co? Ja nie… cycek…

Ukryta wśród gości weselnych wiedźma bezgłośnie poruszała ustami wpatrując się prosto w stojącą przed pomnikiem dziewczynę. W dłoniach ściskała niewielki skrawek karmazynowego materiału. Gdyby ktoś się przyjrzał, dostrzegłby może niezwykłe podobieństwo do chusty na głowie Estry, a przy bliższych oględzinach odnalazł by nawet miejsce z którego ten kawałek został wycięty, ale ludzie mieli teraz lepsze rzeczy do patrzenia i słuchania. Na przykład panna młoda używająca przed obliczem wikarego słowa cycek.

Z Nedem też działo się coś niedobrego. To znaczy niekoniecznie niedobrego. Po raz pierwszy budziły się w nim uczucia i ożywały fragmenty o których nie wspominało się publicznie, a już na pewno nie w otoczeniu kobiet i kapłanów (przynajmniej tych ze Świecy). Ned czuł pożądanie. Budziło się ono w jego głowie, sercu, krwi i co najważniejsze w lędźwiach. Oddychał coraz szybciej, ręce się mu pociły a spodnie powoli zaczynały być coraz mniej wygodne i ciasne…

– Dobra, dobra. Rozumiem, napalił się biedak, nie musisz tego aż tak dosadnie opisywać. Co było dalej? Przeleciał tę głupią niunię na oczach wszystkich? – Amanda nigdy nie była dobra w czekaniu. Raczej była mistrzynią nieczekania i niecierpliwości. O tak, to znacznie lepsze określenie.

– Nie.

Wraz z rosnącym pożądaniem, wokół Neda robiło się coraz cieplej i cieplej. Jako pierwsze zaczęły to odczuwać delikatne kwiaty rozstawione wszędzie wokół. Ich kruche łodyżki wysychały, czerniały żeby w końcu powoli obrócić się w proch. Ciepło i seksualna energia bijąca od Neda zataczała coraz szersze kręgi obejmując swoim działaniem coraz większe grono zebranych pod pomnikiem ludzi. Oni również zaczęli czuć to co chłopak.

Widok tych wszystkich dostojników, swoistych patrycjuszy miasteczka, statecznych matron i sumiastych gentelmanów luzujących kołnierzyki i spoglądających wszędzie wokół z lubieżnym uśmiechem na spoconej, czerwonej twarzy był niezapomniany. Wielka szkoda, że ze wszystkich zebranych tam osób tylko dwie mogły w pełni cieszyć się tym widokiem.

Jedną była oczywiście wiedźma a drugim wyglądający przez niewielki świetlik w piwnicy Świątyni Czerepu diakon Idik.

Estra tymczasem, pozbywszy się szybko wspaniałej sukni, która teraz walała się na ziemi, stała naga wykrzykując coraz bardziej obsceniczne słowa, tylko w dość chorej, niezwykle plastycznej i wyuzdanej wyobraźni mogące kojarzyć z częściami ludzkiej anatomii.

Wszyscy zebrani na placu mieszkańcy miasteczka coraz silniej odczuwali rozchodzącą się od Neda energię miłości. Wszyscy czuli, że potrzebują teraz, jak najszybciej przytulić, oddać przyjemnością z najbliższą osobą jaka tylko wpadnie im w ręce (nie zależnie od wieku, płci czy pochodzenia. Tak, niepochamowana rządza to jedno z najbardziej ekumenicznych, działających ponad podziałami uczuć jakie mogą zawładnąć człowiekiem). No może nie do końca wszyscy, bo jedna osoba była całkowicie odporna na to co się dookoła działo i ze strachem graniczącym z przerażeniem spoglądała na mającą się właśnie rozpocząć na placu orgię.

Hrabia Samuel, bo o nim właśnie mowa, zerwał się z przygotowanego dla niego na podwyższeniu siedziska, o które właśnie opierała się stara ochmistrzyni w której uścisku mruczało z zadowolenia dwóch młodych żołdaków z jego osobistej gwardii. Jak najszybciej opuścił trybunę chcąc uciec stojącym nieopodal powozem jak najdalej od niezwykłego i ani chybi plugawego przedstawienia jakie zaczynało się rozgrywać na jego oczach.

– Wasza Wielmożność chyba nie chce uciec – uścisk Jolny był twardy i nieustępliwy. Zaciśnięte na przedramieniu hrabiego kościste palce wiedźmy nie chciały puścić mimo że ten szarpał się i wyrywał z całych sił – przeca coś mi Pan obiecał. Ius Primae Noctis – zakończyła machając mu przed twarzą kościstym paluchem – Panna młoda nie może pójść w objęcia pana młodego nie oddawszy seniorowi tego co dla niej najcenniejsze…

– Precz, nie chce. Nie wezmę. Nie w taki sposób, kiedy wszyscy tam parzą się jak jakieś króliki.

– Weźmiecie Panie, weźmiecie – zachichotała i zaczęła ciągnąć oniemiałego hrabiego w kierunku nagiej Estry wykrzykującej na całe gardło zawartość dobrze zaopatrzonego warzywniaka, jednak w sposób niezwykle sugestywny nawiązujący wciąż do męskiej i damskiej anatomii, której naga obfitość rozciągała się u jej stóp.

– Co to do jasnej cholery ma być za historia? Czy naprawdę jak córka prosi Cię o bajkę to musisz opowiadać o jakiejś diabelnej orgii? Nie mogłeś opowiedzieć czegoś o wróżkach, kucykach i… i… i tych innych pierdołach?

– To nie orgia kochanie. I nie diabelna ale czysto ludzka. Mówiłem że nie umiem opowiadać bajek. Nie znam żadnych…

– To co to niby ma być?

– Historia. Po prostu historia jaka się wydarzyła naprawdę i która jest nierozerwalnie ze mną związana…

Mimika Amandy wystarczała niekiedy za 1000 słów. Zwłaszcza jeżeli chodziło o złość i niezadowolenie. Tym razem jednak jej twarz wyrażała tylko jedno. Największy na świecie znak zapytania.

-?

– Ned i Estra byli sobie przeznaczeni. Ale nie w naszym, głębiackim, ale świetlistym planie. Mieli być pomostem między naszymi światami. Pierwszym krokiem do połączenia i stworzenia trzeciej drogi którą będą mogły pójść nasze światy. Na szczęście Jolna i Idik byli na miejscu żeby pokrzyżować zapędy Jasności do rasowego ekumenizmu.

Owszem, zarówno Ned jak i Estra stali się czymś nowym, tego nikt nie mógł zmienić. Jak Ten Tam Na Górze coś sobie zamyśli to nie ma przed tym odwrotu. Na szczęście brak zmian dotyczy tylko głównych założeń, a nie tych pobocznych, pisanych małym druczkiem.

– Czym się stali? Pierwszą Dziwką i Naczelnym Alfonsem?

– Nie kochanie. Na nich przyjdzie czas później. Jednak gdyby nie to co się wtedy wydarzyło byśmy nigdy się nie spotkali. Estra stała się pierwszym Sukkubem, zaś Ned pierwszym Inkubem stąpającym po świecie. No i był to tez pierwszy krok do upadku Samuela, który z czasem zszedł z drogi krzyżowca i obrońcy Światłości przywdział Mrok i zstąpił do Piekieł przybierając należną mu czarną koronę…

– No… tak. Rozumiem, ale na jutro lepiej miej pod ręką jakąś lepszą bajkę, bez żadnych orgii i innych świństw. Ona się jeszcze zdąży napatrzyć na to wszystko jak dorośnie. A teraz do łóżka… Już

– Oczywiście kochanie – jutrzejsza bajka… cholera… co ja jutro opowiem. Co wieczór to samo. Może coś o Jezebel?

Eee, pomyślę o tym jutro… ktoś już chyba kiedyś wypowiedział, lub może dopiero wypowie te słowa…

1 Starsze Istoty – Stworzenia myślące które zamieszkiwały pod Słońcem zanim nastali ludzie. Nazywa się tak zarówno Istoty Lasu (elfy), Istoty Kamienia (Krasnoludy, lub Karły), a także Istoty Wody (gnomy).

2 Świetliści oraz Głębinowcy – Istoty służące jednej z dwóch sił rządzących wszechświatem. Podział jaki był stosowany przez Wielkim Konfliktem.

3 Czytacz – funkcja w Kościele Oświeconych i Czystych. Osoba mająca prawo i obowiązek prowadzenia spotkań w Świątyni.

4 Ius Primae Noctis (łac.) Prawo Pierwszej Nocy – przypomnienie autora.

5 Związuję Cię mocą Słowa, Znaku i Życzenia, abyś służył aż po czasu i wieczności kres – tłumaczenie z łaciny