Pomaganie od zawsze było moim powołaniem. Ratowanie słabych, niewinnych, rannych i potrzebujących. Niesienie wsparcia i pomocnej dłoni nawet tym, którzy nie zdawali sobie jeszcze sprawy z tego, że jej potrzebują. Pomagać zacząłem zanim jeszcze na dobre zacząłem chodzić. Pomagałem mamusi i tatusiowi w wypełnianiu ich codziennych obowiązków, pracowicie napełniając bawełnianą pieluchę lub płacząc, kiedy byłem głodny. Pomagałem też wynajętej przez rodziców opiekunce, Grubej Samci, żeby mogła godnie zarobić te kilka srebrnych monet, jakie jej płacili. Dbałem o to, żeby miała mnie przed czym pilnować i chronić od złego, niestety niedostatecznie dbałem o jej zdrowie. Mogłem się bardziej postarać, częściej uciekać, zmuszać ją do częstszego biegania, żeby miała lepszą kondycję, żeby jej serce dało radę szybciej i dłużej bić. A tak, przez moje niedopatrzenie, pewnego letniego popołudnia, kiedy chcąc pomóc Samci w wypełnianiu obowiązków, uciekłem z domu wprost pod koła pędzącego ulicami sennego zazwyczaj Dużego Supła, wozu drabiniastego, moja niania odeszła. Zdążyłem jeszcze tylko zobaczyć, jak wybiega za mną z domu rodziców, łapie za tłustą pierś i z cichym westchnieniem osuwa na ziemię. Mnie się oczywiście nic nie stało. Woźnica wyminął mnie zgrabnie, pozdrawiając jeszcze pełnym radości i nieznanych mi słów okrzykiem. Przybyły do domu Doktor Pavulus jasno orzekł, że to nie ja byłem winny śmierci niani tylko jej słabe, nie najmłodsze już, otłuszczone serce. To była jedna z niewielu moich porażek, kiedy nie zdołałem pomóc. Na pewno mogłem to zrzucić na mój młody wiek, przecież miałem wtedy dopiero 6 lat, ale tak nie można. Jak chce się pomagać to trzeba być zawsze gotowym i nie szukać wymówek. Jednak musiało być w tym nie jedno ale wiele ziarenek prawdy. Im byłem starszy, tym łatwiej szło mi pomaganie. Kiedy osiągnąłem wiek prawie męski, rodzice oddali mnie do terminu, abym zdobył zawód, cel w życiu oraz szacunek mieszkańców Supła. A przecież miałem już cel. Wiedziałem co będę chciał robić kiedy całkiem dorosnę. Ale rodzice tylko się z tego śmiali, nie traktowali moich słów poważnie, mówiąc, że przede wszystkim muszę zadbać o siebie zanim będę mógł naprawdę pomagać innym. To były bardzo prorocze słowa, które głęboko zamieszkały w moim pełnym miłości do innych serduszku. Gdy skończyłem 13 rok życia, zamieszkałem z moim Mistrzem, Magistrem Abernazym, jak sam się określał: Wielkim Alchemikiem, Cudotwórcą i Panem Wiedzy Wszelakiej. Nie mogę powiedzieć, że nauki u Pana Abernazego nie przydały mi się w życiu. Staruszek wprawdzie bardzo niechętnie dzielił się swoją mądrością, raczej pozwalając, żeby jej krople spadały powolnie i leniwie jak smoła w gorący dzień, niż jak woda z dziurawego dzbana. Zaledwie 3 lata później zostałem czeladnikiem. Zostałem wyzwolony przez Mistrza, który nie chciał dalej mnie kształcić mówiąc, że w moim pożądaniu wiedzy jest coś niepokojącego i niewłaściwego. Poza tym dalsza wiedza zastrzeżona była dla mistrzów. Dwa wydarzenia, które nastąpiły w miesiącu mojego czeladniczego wyzwolenia, diametralnie zmieniły całe moje życie. Najpierw dzięki wiedzy zdobytej od Pana Abernazego pomogłem rodzicom pozbyć się straszliwych bóli kręgosłupa i nóg, na jakie cierpieli od lat. Ojciec zmarł od razu, we śnie, matka zaś do końca życia była sparaliżowana od palców nóg po czubek głowy. Nie mogła mówić, ani sama jeść czy zadbać o siebie. Oczywiście, że nie zostawiłem jej samej. Pomogłem. Tego samego dnia wynająłem opiekunkę, podobną jak dwie krople wody do Grubej Samci, żeby się nią opiekowała, karmiła i zmieniała pieluchy. Wiem, że matka była wdzięczna za to, co dla niej zrobiłem. Nie mogła mi o tym powiedzieć ale wiem to. Widziałem łzy wdzięczności w jej oczach, gdy usłyszała ode mnie o tym, jak pomogłem. O podwójnej dawce nalewki z wrotycza, zmieszanej z wilczym zielem i żabim dechem. O tym, jak sam ją destylowałem w pracowni Mistrza Abernazego, jak osobiście wlałem do dzbanka wina, jakie podałem rodzicom dzień wcześniej na śniadanie. Matka słuchała i płakała ze szczęścia, że ma tak wspaniałego, kochanego syna jak ja. Teraz już nic ją nie bolało. I ojca też. To, co zdarzyło się dwa dni później, troszkę zbiło mnie z tropu. Przez kilka długich chwil nie wiedziałem co zrobić. Mistrz Abernazy wezwał mnie jak co dzień do siebie. Nic niezwykłego. Zazwyczaj rozmawiał ze mną w swoim gabinecie na pierwszym piętrze. Siedział w ulubionym fotelu, pił ulubione wino, ale minę miał nie ulubioną. Patrzył na mnie tak jakoś krzywo, a chrapliwy głos upewnił mnie, że ma dla mnie złe wieści. - Wiem, co zrobiłeś Arnoldzie Beperze. Wiem, co zrobiłeś – powiedział, patrząc na mnie zza kielicha. Ja też wiedziałem, co zrobiłem, dlatego uśmiech nie schodził z mojej twarzy, a poczucie dumy wypełniało moją duszę i serce. - Pomogłem – odparłem z uśmiechem – zawsze pomagam. - Wydestylowałeś jedną z najbardziej zabójczych trucizn i podałeś swoim rodzicom – chrypiał do mnie – nie zaprzeczaj. Wiem, że to zrobiłeś. Nie posprzątałeś pracowni dość dobrze, a to, co spotkało twoich rodziców, aż nadto dowodzi twojej winy. - Tak, pomogłem im – na mojej twarzy wciąż widniał uśmiech, chociaż w głębi dochodziło do mnie, że Mistrz nie jest zadowolony. Alchemik drżącą ręką próbował odstawić kryształowy kielich na biurko, ale źle wymierzył odległość i naczynie spadło na ziemię, rozbijając się na drobne kawałki i zalewając buty Mistrza winem. Wstał, nie zwracając uwagi na to, co się właśnie wydarzyło i szybko jak na swój wiek podszedł do mnie. Nie było w nim już nic z dobrotliwego, ciepłego staruszka, jakim zazwyczaj mi się jawił. Twarz miał ściągniętą w ohydną maskę, z ust śmierdziało winem, a od niego samego potem i starością. - Zabiłeś ich. Jesteś mordercą – wydyszał mi prosto w twarz – miejsce takich jak ty jest na katowskim pniu. A ja dopilnuje żebyś tam trafił. Odepchnął mnie z drogi zmierzając do wyjścia. „Musisz najpierw zadbać o siebie...” - napominał ciepły głos matki -„...zanim będziesz mógł naprawdę pomagać innym” - kończył mocny, wyprany z emocji głos ojca. - Tak mamo. Tak tato. Tak zrobię – powiedziałem sam do siebie w myślach. Pod kaftanem miałem nowy, lśniący, jeszcze nieużywany niewielki zakrzywiony sztylet przypominający kształtem sierp. Dopiero co go kupiłem. Nie wiedziałem jeszcze do czego będzie mi potrzebny, ale wracając z domu matki przez targ, jak tylko go zobaczyłem, wiedziałem, że muszę go mieć. Pozwoliłem Mistrzowi żeby mnie minął, po czym pierwszy raz w życiu pomogłem sobie. Poczułem, jak jego ciepła krew spływa mi po dłoniach, wsiąka w kaftan, nogawice i buty. Dzięki rodzicom i mistrzowi odnalazłem swoje powołanie. Teraz będę pomagał wszystkim…