To nigdy nie było łatwe.
Najpierw dotyk. Potem dopiero pomysł, wizja, przebłysk nadciągającej przyszłości. Musi upłynąć chwila nim chaotyczne obrazy scalą się w kolor, teksturę, zapach i smak.
Tu nie ma miejsca na pomyłkę. Ci, którzy się mylili, trafiali do mielarki, a ich nędzne resztki służyły kolejnym rocznikom adeptów do szlifowania talentu.
Zdecydowanie Państwo nie lubili marnotrawienia materiału. Można było o nich wiele powiedzieć, ale nie to, że byli rozrzutni. Zarówno przy nagradzaniu jak i karaniu. Raz a dobrze, żeby każdy w okolicy siedmiu wiosek zdał sobie sprawę, jakie usługi są pożądane, a jakie bezwzględnie tępione na Dworze Lady i Lorda Uśmiechu.
Dziś jest równonoc, a to dla wszystkich poddanych Uśmiechniętego Dworu nie oznacza nic dobrego.
Dawniej ta noc była karnawałem radości. Z miejskich fontann lały się woda różana i wino, a na placach stały suto rozstawione stoły, pełne pachnącego chleba, mięsa, serów i owoców. Wszyscy z ochotą witali kolejne salwy armatnie, dochodzące z zamkowego wzgórza. Zwiastowały wszak one kolejną udaną, przeprowadzoną ku czci i rozbawieniu Władcy egzekucję następnego schwytanego przedstawiciela magicznego ludu.
A dzisiaj? Aż strach o tym myśleć.
Znowu na miasto wyjdą Roześmiani Żonglerzy, w swoich pasiastych, czarno białych strojach, trupiobladych maskach o upiornym uśmiechu. Będą przechadzali się po uliczkach, zaglądając do okien domów, pod kaptury przechodniów, do łóżek śpiących dzieci, szukając na czyjej twarzy pojawi się chociaż cień uśmiechu, błądzący w kąciku ust. To wszystko przy dźwiękach Magicznej Harfy Marzeń, którą wystawiano w tę noc na najwyższym tarasie Uśmiechniętego Dworu. Jej słodkie nuty u każdego budziły najrzewniejszą nutę. Szczęśliwi ci, u których wyciskała z oczu łzy, biada zaś tym, u których budziła nadzieję i wspomnienia dawnych dni.
Muszę się skupić.
Na stole wszystko było przygotowane. Dłuta, noże, szpikulce i tarki – piękne, lśniące jak nowe. Odbijały na wypolerowanej, drewnianej powierzchni blask buzującego w rogu pomieszczenia ognia. Rozstawione obok gliniane i porcelanowe miseczki czekały. Po środku zaś leżał produkt. Nie umiałem o nim myśleć inaczej. Wszystkie inne myśli wyrzuciłem z głowy i powtarzałem w kółko: „Produkt”, „Produkt”, „Produkt”.
To będzie mój majstersztyk. Nigdy spod mojej ręki nie wyszło i zapewne nigdy więcej nie wyjdzie takie arcydzieło. W głowie pojawiła się nutka radości, którą musiałem jak najszybciej stłamsić, zanim ta kolorowa iskierka przemknie z zakamarków myśli na twarz, zmieniając pełną profesjonalnego chłodu maskę w grymas uśmiechu.
Czułem jak wpatrują się we mnie dziesiątki świdrujących oczek. Większość należy do Żonglerów, którzy nawet wśród najwierniejszych sług Lordowskich mości doszukiwali się zdrady. Ale są i takie, które należą do żywych i prawie żywych mieszkańców miasteczka.
Pierwsi z nich, zrezygnowani, leżą w niewielkich klatkach z twardego drewna, zawieszonych pod sufitem, czekając aż przyjdzie ich kolej, by znaleźć się na moim stole, mając nadzieję, że dzięki temu zaznają wyzwolenia od bólu i strachu. Drudzy to milczący obserwatorzy, spoglądający nigdy nie zasypiającymi oczami ze szklanych słojów poustawianych na półkach, pływający w formalinowych oparach i mogący już tylko cierpień i patrzeć. O ile pierwsi byli bazą, to funkcją drugich było nadanie ostatniego szlifu. Przecież to wcale nie głód ale strach jest najlepszą przyprawą.
Oczywiście każdemu mojemu ruchowi przypatrywali się również moi uczniowie. Ci bardziej i ci mniej zdolni. Adepci kolejnych lat studiów na Akademii Uśmiechu. Wyprani z emocji, bez uczuć. Idealnie naoliwione mechanizmy, oczekujące na kolejne polecenie do wykonania.
Ich zadanie było proste: uczyć się, podglądając przy pracy swojego Mistrza, a w przypadku odkrycia najmniejszego chociażby uchybienia z mojej strony, błędu lub śladu ludzkich uczuć – zabić i zająć moje miejsce. Dokładnie tak jak ja sam siedem lat temu zająłem miejsce mojego Nauczyciela. Nic to, że był moim ojcem. Popełnił błąd, a ja go odkryłem. I wydałem Żonglerom.
Komnatę wypełniły rzewne dźwięki harfy. Jej słodkie tony już od dawna nie działały na mnie, podobnie jak na starszych adeptów Akademii. Przez lata szkoleń stawaliśmy się na to odporni, ale i tak poczułem, jak na dnie brzucha formuje mi się zimna kula wspomnień. Na szczęście to szybko minęło.
„Produkt” – przypomniałem sam sobie, spoglądając na leżące na stole nagie ciało młodego chłopca.
Usta miał zaklejone żywicznym przylepcem, dzięki czemu nie mógł wydać z siebie żadnego innego dźwięku poza cichym, ledwo dosłyszalnym mruczeniem. Ręce i nogi miał rozciągnięte, mocnymi sznurami przywiązane do drewnianych pierścieni w rogach stołu. Nagi brzuch falował w rytm jego oddechu. Czuć było od niego słodko gorzki zapach nadziei, miłości i strachu. Idealnie.
W ruch poszedł nóż. Najpierw delikatnie przeciął skórę, uwalniając ukryte pod nią wspaniałości. Powietrze stało się bardziej gorzkie. „Za dużo strachu” – pomyślałem – „trzeba się śpieszyć”. Szybko w osobnych miseczkach lądowały kolejne organy: wątroba, nerki, płuca, żołądek a na sam koniec i serce.
Moje wprawne ruchy sprawiły, że chłopak żył prawie do samego końca. Dzięki temu smak powinien być bardziej wyrazisty.
Nadworny Kucharz to nie lada zaszczyt ale i obowiązek. Ponieważ jestem człowiekiem, to mimo wielu lat wzorowej służby nikt do końca mi nie wierzy. Wciąż z nieufnością przypatrują mi się Żonglerzy, chcąc znaleźć u mnie jakąś słabość, dzięki której będą mogli zatopić w moim ciele swoje zakrzywione, sierpowate ostrza.
Jednak świadomość, że to spod mojej ręki wychodzą potrawy, którymi sycą swoje ciała Lordowie i Damy Uśmiechniętego Dworu, napawała mnie dumą.
Główna jadalnia zamku zdawała się być skąpana w blasku. Była to niewątpliwa zasługa Nadwornego Alchemika, o ironio – też człowieka, który miał zaprezentować dziś wieczór nowy model ludzkiej świecy, dający znacznie więcej światła, ciepła i bólu. To były jedne z głównych źródeł przyjemności obecnych władców.
Danie na lordowski stół wniosłem jak zwykle osobiście – to był mój obowiązek, ale i przywilej: możliwość należytego zaprezentowania potrawy, posmakowania jej jako pierwszy i oczekiwania na słowa pochwały, lub pierwszy i ostatni cios reprymendy.
Dziś jednak byłem pewny bardziej niż zwykle, że przygotowane przeze mnie danie przypadnie do gustu, zwłaszcza Lady, a przecież to właśnie ona rządziła, choć nieoficjalnie, Dworem.
– Mistrz Damian – Lady zauważyła mnie pierwsza. Jej głos przypominał szept wiatru, ale takiego który niesie za sobą mróz i śmierć z wyziębienia, a nie ochłodzenie w skwarny letni dzień. Zresztą wszyscy Władcy mieli w głosie więcej zimna niż miesięczne ludzkie zwłoki – Co dla nas dzisiaj przygotowałeś?
Spojrzenie jej migdałowych oczu wydawało się niemal przyjazne i zachęcające do rozmowy. Wiedziałem jednak, że bezpieczniejsza była by próba zaprzyjaźnienia się ze wściekłą kobrą.
Spuściłem szybko oczy, żeby nie patrzeć wprost na nią. Postawiłem tacę na stole przed nimi. Aromat pieczonego ludzkiego mięsa, marynowanego w nadziei, strachu i nienawiści rozszedł się po całej sali.
– Oto mój syn o Pani, Daniel Eton II, oby smakował Tobie i Twojemu mężowi.
O tak. Kocham gotować.