Zlecenie

Kto ubije, życia pozbawi, ukatrupi dusiołka,
bestyę plugawą co opodal cmentarza leże swe uwiła
wdzięczność radnych i nagrodę 200 orenów od Rady Miejskiej Kropielca otrzyma

Taka wiadomość przed zaledwie kilkoma wschodami słońca znalazła się na przydrożnych słupach opodal miasteczka, miejskim ratuszu i wschodniej bramie. Widać tedy, że rajcy raczej na pomocną pięść przyjezdnych niż miejscowych rębajłów liczyli.
Zaledwie kilka dni wystarczyło, żeby okolica zaroiła się od samozwańczych łowców potworów, naciągaczy, wyjętych spod prawa bandytów i wszelkiego innego plugawego, ludzkiego tałatajstwa. Przyjechali, nażarli i napili się za darmo akonto przyszłych zwycięstw i nagród, obsrali pół okolicy, wymacali niemal wszystkie dziewki warte wymacania i teraz snują się po polach i lasach licząc na zmiłowanie boskie. Byli wśród przyjezdnych też i tacy którzy licząc chyba na naiwność małomiejskich rajców, tępotę, i nieświatowość miejscowej ludności próbowali co i rusz wmówić, że spleśniałe truchło psa lub dzika to ani chybi dusiołkowe cielsko. Jak na złość niedoszłym łowcom potworów, rajcy tacy głupi nie byli i zamiast wyczekiwanych złociszy oszuści doczekali się jeno kilku kijów na grzbiet.
O ile wcześniejszej ruchawce amatorów mogłem bezpiecznie przyglądać się z wysokości okolicznych olch i dębów, nie obawiając się, że będą wstanie zagrozić komuś więcej niż samym sobie oraz piwniczkom miejscowej karczmy, to wczorajszego wieczora zrobiło się naprawdę groźnie.
Stało się tak kiedy pod „Kij i Marchew” zawitał prawdziwy specjalista od tych spraw. Wiedźmin imieniem Borek. Wprawdzie zaczął jak wszyscy dotychczas nawiedzający Kropielnicę łowcy bestyj, czyli od solidnej popijawy i kopiastej góry żarcia, ale widać było po poszramionej mordzie i noszonych mieczach, że zna się na robocie. Tu o żadnej fuszerce nie mogło być mowy. Tacy jak on żyli z ubijania tych których ciemni i zabobonni ludzie zwykli nazywać potworami, nie przejmując się czy to co bestyją nazywają jest nią faktycznie. Widząc to co niezrozumiałe, to czego objąć prostym umysłem się nie da, krzyczą wokół POTWÓR, POTWÓR. ZABIĆ BESTYJĘ, ZGŁADZIĆ. ZABIĆ POTWORA. Nazywają go potworem, a może on ma na ten przykład na imię Stefan?
Ja się akuratnie tak nie nazywam. Mi na ten przykład na imię Yjastek. Ale znałem takiego jednego Stefana. Niestety znałem i nie jest mi już dane ten znajomości kontynuować bo ubity został. Wszystko przez jedno z takich ogłoszeń jak to co tu zawisło. Zginął szybko, zdekapitowany we śnie, zapewne bezboleśnie, chociaż zapewne dla niego to marna pociecha. Śmierć to śmierć. Koniec wszystkiego…
Ale dość o śmierci, tu o życie chodzi. Moje życie, moją głowę i moje dalsze egzystowane. A dopóki jest tu ten szkaradnogęby mutant znacznie większe są szansę na zakończenie niż radosne kontynuowanie mojej egzystencji. O nie. Należy się go pozbyć jak najszybciej się tylko da. I to najlepiej w sposób nie zwracający na siebie zbytniej uwagi okolicznych mieszkańców. Tylko jak pozbyć się z okolicy kogoś kto nie wyjedzie z stąd wcześniej niż po Twoim własnym martwym trupie?
Na szczęście dla mnie samego, że trafiło na mnie i że z nie jednym łowcą potworów przyszło mi się w życiu mierzyć. Nie należeli może oni do pierwszego wiedźmińskiego sortu ale zawsze byli diablo niebezpieczni i nieodpuszczali dopóki zlecenie nie było wykonane a złoto nie zalegało w ich sakiewce. Na szczęście niemal wszyscy, niezależnie jak doświadczeni i potężni mieli jedną podstawową wadę. Przesadną wiarę we własne siły i pewność że zawsze im się uda. A imć Borek, jak udało mi się już pierwszego wieczora zauważyć przez dziurę w powale, miał wyjątkową słabość do kaedeńskiego stouta dodatkowo wzmocnionego temerską żytnią. To dawało pewne możliwości, które ani chybi zamierzałem wykorzystać.
Takie wędrowne łachudry zazwyczaj cierpią na wieczny niedobór gotówki. Dlatego chwytają się co i rusz coraz to nowych zleceń i łowów. O ile więc pierwszej nocy Pan Borek mógł liczyć na życzliwe przyjęcie ze strony karczmarza i napitkowy poczęstunej, to dopóki nie wywiąże się ze swojego zadania, musiał zadowolić się cienką polewką i co najwyżej słabym miejscowym lagerkiem który bardziej końskie szczyny niż piwo przypominał.
Byłem więc pewien, że nie odmówi dobrze schłodzonej wódeczki jeżeli tylko okoliczności będą ku temu sprzyjające.
A czy są bardziej sprzyjające okoliczności niż chłodny, samotny wieczór przy ognisku? Gdy komary kąsają jak oszalałe, chłód tnie jak szalony a ziemia twarda niczym płyta grobowa?
Wystarczyło jedynie pojawić się w odpowiedniej godzinie, kiedy oczy wędrowca zaczyna morzyć zmęczenie oraz sen i zaoferować skromny poczęstunek. Oczywiście nie mogłem pojawić się od tak, bez przebrania jakowegoś. Przecież poznałby mnie od razu i wiedział z kim ma sprawę. Widzieliście kiedy dusiołka?
Pysk mam żabi, chociaż ja osobiście wolę określenie ropuszy. Brzmi bardziej władczo i mocarnie. Gdzie się bowiem tam żabie równać do ropuchy. Do tego wspaniały kurzy zad, że w sensie taki wypięty i perkaty a nie że w pióra obrosły. Ja piór nie mam, nie jestem niewydarzoną kokatrycą czy innym szkaradztwem. A na końcu zada moja duma i słabość – długi na dwa łokcie, cienki jak rymarski rzemyk ogon z mysim chwostkiem na końcu.
Dla mnie cudo, szyk i styl w jednym, ale w gustach ludzkich bliżej mi do potwora niż królowej balu. Cóż, ułomny ludzki rodzaj i oczyska ma ale patrzeć nimi nie potrafi.
Zarzuciłem na siebie starą, połataną kapotę, łapcie łykowe i płaszcz co lepsze czasy miał jeszcze za starego króla Radowida zwanego Łysym, uzbrojony w solidną butlę lokalnej śliwowicy zaprawionej makowym mlekiem i mandragorą ruszyłem na spotkanie przeznaczenia. Iście bohaterskie spotkanie. Dusiołek rusza na spotkanie przeznaczenia szukając go przy wiedźmińskim ognisku…
Początkową nieufność imć Borka przełamał widok butelczyny i przymilne słowa chcące wysłuchać o przewagach i liście potworów jakie srebrny miecz łowcy wysłał na tamten świat. Oj rozwiązał się mu język, rozwiązał. Ledwo robił przerwy na kolejne łyki.
Ognisko już przygasało gdy sen i makowe mleko z mandragorą zmorzyły wiedźmaka. Teraz trzeba było tylko dokończyć dzieła, żeby znowu mieć spokój na kilka a może kilkanaście najbliższych lat. Wyciągnąłem krótki ale ostry jak brzytwa nóż i przystąpiłem do dzieła.
Jak nastał rannej obóz był skąpany we krwi. Przy wygasłym ogniu leżał z wyciągniętym mieczem łowca a obok niego leżała pokryta juchą i flakami dusiołcza, żabia głowa. Nie minęło południe jak łeb zmienił właściciela a wiedźmin odjechał z miasta z miną wykrzywioną kacem i próbą zrozumienia co zaszło w nocy, ale z kiesą pełniejszą o 200 orenów. Miejscy radni odtrąbili sukces i napawali się zwycięstwem ludzi nad potworami okazując nabitą na włócznię dusiołczą głowę.
Jak pewnie się domyślacie nie moją głowę. Przecież mówiłem, że moja przypomina ropuszy a nie żabi pysk. Żabi należał do Stefana… żal było mi ją odcinać ale musiałem. Wtedy wiedźmak też by polował aż by upolował. A tak dostał co chciał. Martwego dusiołka. Dobrze że jestem zapobiegliwy i łeb zachowałem na później…