Podróże Rudzimira „Upsik” Tollewaffe

Nazywam się Rudzimir „Upsik” Tollewaffe, jestem gnomim wynalazcą, wielkim entuzjastą udoskonalania, ulepszania i tworzenia rzeczy z rzeczy. Miano Upsika dostałem przez przypadek. Zresztą wiele rzeczy dzieje się wokół mnie przez przypadek. Po prostu ups, stało się i tyle.
Urodziłem się jako 7 syn i 12 dziecko Ludeńki i Sofitolisa Tollewaffe, spokojnej gnomiej rodziny zajmującej się wyrobem słynnych na całą okolice Chwastobójczej Mieszanki Tollewaffów, Cud Nawozu Ludeńki oraz innych niezwykłych wynalazków głównie związanych a agrokulturą i szeroko pojętym rolnictwem. Większość mojego rodzeństwa, w tym i ja przez większość życia zajmowała się wspieraniem i rozwojem rodzinnego interesu. Niestety, wysadzenie w powietrze kadzi Nr 3 i zrzuceniem na całe rodzinne gospodarstwo 20 galonów świeżej gnojówki poskutkowało usilną prośbą rodzicieli o poszukanie pracy gdzie indziej, najlepiej daleko, daleko i z dala od wszystkiego co mogło by wybuchnąć.
Tak wyruszyłem w świat.

Jak się ma niecałe 90 cm wzrostu i waży niecałe 19 kg trudno wymagać żeby ktoś traktował Cię poważnie, a to naprawdę, ale to naprawdę wkurza. Skoro nie jestem wstanie zwrócić uwagi Wielkich swoim wzrostem, to z przyjemnością robię to za pomocą mojego skrzekliwego głosu i Puk-Puka – przenośnego ręcznego moździerza. Niegdyś miałem imponującą ogniście rudą czuprynę, niestety kilka ostatnich eksperymentów z materiałami wybuchowymi pozbawiło mnie niemal całego owłosienia na głowie. Zostały tylko niesforne rude kępki za uszami, wielkie krzaczaste brwi oraz moja duma i chluba – wspaniała bródka z równie wspaniałymi bokobrodami i wąsem. Tak więc ruszam w świat ubrany w starą, mocno wysłużoną i nieraz cerowaną skórznie ozdobioną dziesiątkami kółek zębatych, miedzianych i stalowych płytek oraz wysokie, po uda skórzane buty. Na czole nieodłączne towarzyszą mi gogle ochronne a zza pleców wystaje owinięta skórą groźna i tajemnicza rękojeść Puk-Puka.

Początkowo faktycznie starałem się trzymać rodzicielskiej rady i imałem się różnych zawodów. Byłem przez pewien czas alchemikiem (do czasu wypadku ze skaczącą kolbą i składzikiem spirytusu), później zostałem jubilerem gdzie miałem nawet pewne sukcesy (do czasu przypadkowego stopienia diademu Hrabiego Goldwersteina – bezcennej rodzinnej pamiątki którą miałem tylko oczyścić), rzeźbiłem (dopóki pył drzewny powstały przy rzeźbieniu głowy Czterokonia nie zapalił się od stojącej obok świecy i nie spowodował spłonięcia warsztatu mistrza). Browarnictwem nie zdążyłem się tak naprawdę zająć na poważnie przez skandaliczne warunki pracy jakie mi zaoferowano i niedopilnowanie przez innych czeladników ognia nad kadzią z brzeczką (która tak nieszczęśliwie wybuchła, że nie dość że zniszczyła cały browar to jeszcze dotkliwie poparzyła niemal wszystkich znajdujących się wewnątrz pracowników – oprócz szczęśliwym zbiegiem okoliczności mnie).

Szybko jednak stwierdziłem, że to nie dla mnie. Zacząłem się na poważnie zastanawiać czy to aby ze mną nie jest nie tak. Na szczęście znalazł się ktoś kto mi zawierzył i wybił te pomysły z głowy – Czarny i Czerwony – organizacja zajmująca się ochroną w kilku okolicznych miastach. Zostałem ich oficjalnym arteficerem (jednym z kilku ale to zawsze pierwszy krok do dalszej kariery). Niestety, przykrym zbiegiem okoliczności tam też nie zagrzałem dłużej miejsca. Niektórzy mówią że to wina mojego niewyparzonego języka, inni, że to przez nieumiejętność trzymania go za zębami i nad wyraz skąpe zdolności dyplomatyczne, ale wszyscy są zgodni co do tego, że to wina Krateru Rudzika.. a to przecież najzwyklejszy zbieg okoliczności. Nie warto się zagłębiać w to co się stało, lepiej o tych przykrych wydarzeniach nie wspominać, naprawdę nie ma o czym. Ważny jest tylko efekt końcowy, czyli wspomniany wcześniej w centrum miasta prawie półkilometrowej średnicy Krater, nazwany nie wiem czemu moim imieniem Kraterem Rudzika. A przecież zniszczenia nie były by tak duże gdyby nie wadliwie zaprojektowany i fatalnie wykonany system kanalizacji z który znacznie spotęgował wybuch powstały na powierzchni (a dokładniej rzecz biorąc jedna nieszczęsna iskra która złośliwie przeskoczyła na duży zapas wybuchowego proszku nad którym właśnie pracowałem.
Cóż, trzeba było salwować się ucieczką, przecież Ci ignoranci byli gotowi (jak się później okazało miałem rację) obarczyć mnie winą za to wszystko co się stało.
Teraz gdzie indziej trzeba szukać mi szczęścia, zarobku i dachu nad głową… o biedny ja, kto przygarnie biednego gnoma pełnego dobrych chęci, mającego po prostu pecha?

Wyruszam więc na przygodę, gdzie nogi i oczy poniosą. Oby przyniosły coś dobrego i niewybuchowego. To znaczy, żeby przypadkiem nic nie wybuchło.
Jednak wyruszać na przygodę samemu to ani wesoło ani bezpiecznie. Nie żebym się bał. O nie, co to to nie. Ale zawsze raźniej się wędruje jak wokoło jest ktoś życzliwy.

Niestety nie taka kompania mi się trafiła. Przez przypadkowo zupełnie zawarty kontrakt z gildią kupiecką los złączył mnie z nieoczekiwanym zupełnie towarzystwem. Gderliwym i z lekka nerwowym krasnoludem o imieniu Gimgar, którego charakter przypomina wybuchową kadź a twarz do nie dawna zdobił lej podobnej wielkości jak ten nazwany moim imieniem (ponoć cudownie zaleczony przez jakąś grobową pannę, czy inną Boginię). Jest tu też elfia panna Dalia, która nie pasuje do tej zbieraniny ni diabła, ni wzrostem ni ogładą. Po prostu wielkie to, wręcz tyczkowate i tyle dało się poznać. Jest i gnomi brat, ale raczej maruda i snobek z niego. Może da się bliżej poznać. Na razie z zachowania bardziej mi na goblina niź brata w goniźmie wygląda. Nie można zapomnieć o zamaskowanym magu. Coś mówił jak się nazywa, ale ja go chyba nazwę Pan Maska, bo nie rozstaje się z nią ani na chwilę. Aaaa i nie można zapomnieć o koteczku, który może być całkiem pocieszny… ale chyba nie łowi myszy.
Ledwo żem ich zapoznał a już narobili mi problemów. Zepsuli opinię w ulubionej karczmie, właściciel, Pichcik już nie będzie takim łaskawym okiem na mnie patrzył. A to wszystko przez jakiegoś sędziego co szukał tych łapserdaków co się do mnie dołączyli (no bo przecież nie ja do nich). Tylko moja niesamowita inteligencja, spryt i zręczność w szafowaniu słowem uratowała ich wielkie tyłki i pomogła zgubić pogoń. Jedynie co z tego mam to to, że sie nie wyspałem i musze teraz pędzić do gospody „Pod Zatopionym Gigantem” gdzie te biedaki czekają na mnie i moje rady. Przecież zginął beze mnie. Więc nie mogę ich zostawić samych jak palec. To było by nie po gnomiemu…