Podróże Rudzimira „Upsik” Tollewaffe część III

Wszystko, dosłownie wszystko na mojej głowie. Dobrze że jest taka duża to i z wieloma problemami umie sobie poradzić i im zaradzić.
Wielka kamienna kapliczka stojąca na środku cmentarza pokonała mięśniaka-krasnoluda. Nie dało się siłą to nie dali rady otworzyć ciężkich kamiennych drzwi zagradzających nam drogę. A wystarczyło pokręcić drobną korbką która sprytnie ukryła się za jedną z cegieł. Chyba nie trzeba dodawać dzięki komu została ona odnaleziona… No toż to czysta oczywistość.
A w środku sarkofagi, dokładnie 8 sarkofagów upamiętniające najwybitniejszych mieszkańców miasteczka. Nic szczególnego, no chyba że ktoś lubi bawić się z trupami. Mnie osobiście to nie kręci, ale wielkoludów może…
Zawlekli do środka zwłoki pokonanych i ciała jeszcze żyjących chcąc ich przepytać, lub jak to fachowo my naukowcy mówimy – zasięgnąć języka. Pewnie by się udało gdyby umieli i wiedzieli jak to zrobić…
Przekonują, zaklinają, zastraszają no i gówno z tego mają. Tak można w skrócie podsumować wysiłki moich tzw. towarzyszy chcących wydobyć informacje ze śmierdzących, zakutych w stal osiłków których właśnie dzięki mnie pokonaliśmy. Jęczą, marudzą i nic. Osiłki kpią z nich, za nic mając sobie ich prośby i groźby. No i co? Oczywiście dzielny Rudzimir musi wziąć sprawy w swoje ręce i pomóc.
Dzięki wrodzonemu urokowi wzmocnionemu dzięki obecności Pana Puk-Puka przyłożonego do krocza jednego ze zbirów uzyskaliśmy wszelkie informacje jakie były nam, a dokładniej im niezbędne.
Jako że mnie to szczególnie nie interesowało, to nawet szczegółowo nie wsłuchiwałem się w to co mieli do powiedzenia. Ja zrobiłem swoje, przekonałem złoli do współpracy.

Magus Vankar coś jeszcze pokombinował z czary-mary i zamroził kawałek ognia i umieścił go w zbroi jednego z przesłuchiwanych. W sumie nie wiem czemu to zrobił… chociaż sztuczka fajna, a sam kamyczek z ogniem może być fajnie użyteczny. Będę musiał go o jeden poprosić.
Tak czy siak w końcu wyjechaliśmy z tego cmentarza i wróciliśmy pod Tonącego Giganta, zamykając w kaplicy-grobowcu śmierdzących złoli.

Na reszcie chwilka odpoczynku. Można coś w końcu zjeść, napić się, odświeżyć, odpocząć i na spokojnie pomyśleć. A ponieważ ja najlepiej odpoczywam kombinując i główkując, zająłem się problemem jaki stoi przed nami jeżeli chcemy skorzystać z pomocy Pana Szepta przy wyjeździe z miasta. Dziad chce od nas większej lub mniejszej daniny krwi i to od każdego z nas. A to mi się już nie podoba. Doskonale wiem co można zrobić z gnomem i innymi żywymi mając choć odrobinę jego krwi. Zwłaszcza takiej oddanej dobrowolnie. A to niestety ma być warunek konieczny, taka transakcja łączona, my coś dla niego zrobimy a on nas wyprowadzi z miasta, ale w zamian jeszcze mamy napełnić fioleczki naszą drogocenną juchą.
O nie, dopóki mózg Rudzika pracuje nic z tego nie będzie.
Na szczęście alchemia nie ma przede mną tajemnic. Zaledwie parę godzin pracy wystarczyło żeby stworzyć odpowiedni preparat który powinien po paru godzinach po wypiciu zamienić krew w nieszkodliwy, nie mający nic wspólnego z dawcą płyn.
Nawet udało mi się go przetestować. Gnomek Wilk miał uzyskać ochotnika, ale dziwnym zbiegiem okoliczności sam się nim stał. Cóż, trzeba będzie uważać na skutki uboczne. Wilku dostał silnego zeza i nóżki się pod nim ugięły. Ale jak wykazała późniejsza analiza krwi, moja mikstura okazała się skuteczna 🙂
Trzeba było tylko zrobić antidotum. Na szczęście nie było to zbyt trudne. Trzeba by na przyszłość zapamiętać, że antidotum do takich mikstur jest potrzebna a nawet konieczna. Ważne że w ogóle udało się ją zrobić i odzezować drogiego Wilka.

Jako że się napracowałem, to jak na uczciwego gnoma można iść spać. Przed snem jeszcze wyeksmitowałem pluskwy i inne robactwo z mojego pokoju do sąsiedniego i można było zasnąć snem sprawiedliwego.

Następnym dzień przyniósł nowe radości i przygody.
Jak się okazało wyruszyliśmy ponownie do świątyni tej całej boginki śmierci w której byliśmy wczoraj.
Nie wiem po co, ale okazało się, że konieczne jest (przynajmniej według Gimgara – krasnoludka oraz Vankara – magusa) aby Mowi, nasz koci towarzysz wyruszył na przeszpiegi do lazaretu świątyni zbadać co się tam dzieje z chorymi i cierpiącymi. Cóż, znałem odpowiedź na to pytanie od samego początku – są tam leczeni – no ale mnie nikt akurat o zdanie nie zapytał.
Kociak poszedł jakby ktoś mu ogon podpalił i zaczął szpiegować. Ale coś mu chyba nie wyszło, bo niedługo potem rozległy się krzyki i zrobiło zamieszanie. Ze świątyni wybiegli strażnicy krzycząc że ktoś zniszczył lazaret, ukradł wyniki badań i w ogóle dramat wielki i bąbelki.
Kątem mego bystrego oczka dostrzegłem jeszcze uciekającego gdzieś po dachach Mowiego, zaś strażnicy rozbiegli się jak pluskwy eksmitowane z mojego pokoju po mieście aby odnaleźć intruza.

Krasnolud i magus coś tam marudzili, że sami znajdą Mowiego i doprowadzą przed oblicze kapłanów, po czym sami weszli do świątyni aby… no właśnie, nie wiem co tam zrobić.
Ja zaś jak na myślącego gnoma przystało, ruszyłem w miasto aby wspomóc kociaka w jego ucieczce i uniemożliwić zamiany jego skóry w dywanik. Za mną ruszył mój dobry krajan Wilk. Widać że gnomia porządność jeszcze jest w nim silna. Wyczuł co należy zrobić.
Wspólnymi siłami odnaleźliśmy kocura. Jak to kot siedział na dachu.
Tylko jak ukryć kota w mieście pełnym ludzi i innych normalnych istot? Mowi wymyślił, a ja zaakceptowałem, że ukryjemy go na cmentarzu gdzie przebierze się w pełną zbroję jednego ze złoli, dzięki temu schowa futro i może przy odrobinie szczęścia nikt się nie zorientuje że on to on.
Dzięki prostemu zaklęciu niewidzialności które na szczęście doskonale opanowałem, udało się przekraść z Mowim oraz Wilkiem na cmentarz. Oczywiście pomogła moja niebywała charyzma aby przekonać strażnika stojącego przy bramie cmentarnej, że zarówno ja jak i gnomo towarzysz musimy tam wejść (o niewidzialnym Mowim nie wspominam celowo bo skoro go nie widać to nie trzeba się za niego tłumaczyć). Moja wspaniała i epicka wręcz opowieść o zmarłej babci (naturalnie mojej, nie Wilka) która miała w mieście słynną na cały świat aptekę która niestety zbankrutowała po zaledwie 3 dniach tak zachwyciła strażnika, że przepuścił nas bez najmniejszych problemów.

No i dotarli my na cmentarz. W kapliczce-grobowcu była istna rzeź. Chyba coś wybuchło… czyżby kamyk-płomyk magusa? kurczę, jestem zazdrosny, od wybuchów jestem tu ja.

Na szczęście udało się z wielkiego dołu pełnego trupów wydobyć i zdjąć ze złola zbroję, oczyścić (oczywiście dzięki mnie) a następnie odziać w to naszego kocura.
Ciekawe co teraz… coraz mniej podoba mi się pobyt w tym mieście. Zamiast rozwijać swój intelekt, wynajdywać wspaniałe wynalazki to ratuję bandę dziwnych oberwańców przed problemami które same na siebie ściągają… zobaczymy jak to się dalej potoczy…