No dobra, kot przebrany. Wygląda teraz jak wielka puszka kociej karmy. Istny blaszak. Chodzi jakby coś mu się do tylnej łapy przykleiło.
Ale przynajmniej nie będzie tak łatwy do rozpoznania. No chyba że napatoczy się jakiś nadgorliwy strażnik świątynny który go rozpozna jako kogoś nieznanego.
Udało się wyjść z terenu cmentarza i znaleźć resztę wielkoludów wciąż tkwiących przed świątynią gnilnej Pani.
Nie mam pojęcia po co oni tam tkwili, ale mieliśmy dobre przeczucie że wciąż tam będą.
Zanim zdążyliśmy odjechać wozem Vankara spod świątyni, oczywiście pech musiał dać o sobie znać i jeden ze strażników doczepił się do Mowiego przebranego w zbroję. Kurcze, chyba pomysł z wyczyszczeniem zbroi był za dobry, bo zaczęła się ona rzucać za bardzo w oczy.
Naprawdę bardzo mało brakowało żeby Mowi, lub jak zaczął udawać przed strażnikiem – Dawrin – wylądował by na nowo za murami świątyni i miałby przejść ich plugawy rytuał. A przy okazji ryzyko rozpoznania Mowiego jako tego kto narobił bałaganu wewnątrz była by całkiem, całkiem spora. Na szczęście mój spryt oraz genialna gra aktorska ocaliła ponowienie Mowiego.
Dużo się działo. Chaos, Panie, istny chaos. Na szczęście koniec końców ruszyliśmy spod świątyni w kierunku doków aby tam ponownie zaszyć się w jednej z gospód. Pojechaliśmy tym razem pod „Grubego Śledzia”. Tam ponownie zajęliśmy się odpoczynkiem. Przynajmniej ja.
Jako że szary człowiek-kot rzuca się w oczy, postanowiłem Mowiego przefarbować. Zrobienie barwnika to była dosłownie chwila. Wyszedł całkiem nieźle, oczywiście jeżeli ktoś lubi kolor rudy. Ja osobiście bardzo.
Zjadłem, wziąłem szybką kąpiel a następnie przyszykowałem balie z wodą do zafarbowania kota.
Na szczęście Mowi chciał współpracować i grzecznie wszedł do bali z przygotowaną zaprawioną z miksturą wodą i zaczął się moczyć.
To była nielada okazja żeby go lepiej poznać.
Niestety nie dane nam było za długo porozmawiać. Zanim rozkręciliśmy się z rozmową na dobre do pokoju wpadł Vankar, krasnolud, elfka, gnom… czyli cała reszta szacownej zbieraniny. Nawet do końca nie wiem po co.
Sytuacja była cokolwiek śmieszna. Ja próbowałem ulepszyć sztuczną rękę Mowiego (którą nieopatrznie zostawił na moim łóżku), kot nagi siedział w barwiącej go na rudo wodzie, krasnolud coś tam wykrzykiwał, mag przypatrywał się spode łba ściskając w ręce butelkę wina a reszta patrzyła na wszystko z boku nie bardzo chyba wiedząc o co chodzi.
Jako że byłem zbyt zajęty próbami ulepszenia sztucznej ręki (przez przypadek zupełny odpadł z niej mały palec, co za tandetna robota, gnom się ledwo dotknie a wszystko sie rozpada w pył), nie wiem co się stało że nagle Mowi pacnął Gimgara w głowę, a ten jakby dostał szału. Wyleciały z niego jakieś macki na nóżkach które zaczęły lewitować po pokoju a potem rzucił się z mieczem na stojącego obok nagiego Mowiego. W między czasie nie wiadomo skąd wziął się w pokoju jakiś oberwaniec chcący wlać do ust Vankara jakąś dziwną substancję dopytując cały czas kto pił wino… rany a kto nie pił. W swoim życiu każdy chyba choć raz go spróbował…
Jako że Vankar nie chciał tego czegoś wypić, to zdobyłem jedną fiolkę tej substancji. Później będzie chwilka żeby ją zbadać i zobaczyć co to za badziewie.
Mowi na szczęście przeżył szaleńczy atak Gimgara. Co w krasnoluda wstąpiło… prawie zabił towarzysza tylko za to że ten go lekko pacnął w głowę… on chyba nie jest do końca stabilny i normalny…
Zobaczywszy co się dzieje i wyczuwszy jakąś plugawą, chaotyczną magię od tych trzech stworków które wyprysnęły z Gimgara, postanowiłem szybkim krokiem ewakuować się z pokoju.
Zaledwie chwilę potem pokój w którym przed chwilą byłem eksplodował. I to na pewno tym razem nie jest moja wina.
Co tam się odwaliło to dla mnie za wiele.
Niewiele myśląc co tam się dzieje postanowiłem jak oddalić się od towarzystwa. Na szczęście Mowi pomyślał podobnie. Widać że rozsądny z niego kot.
To miasto zdecydowanie nie jest dobre. Za dużo się tu dzieje rzeczy na które nie ma się wpływu i w dodatku czuję się tu mocno stłamszony i ograniczony. A tego bardzo nie lubię.
Szybko się z Mowim porozumieliśmy i doszliśmy do porozumienia że pora na nas jak chodzi o pobyt w tym mieście.
Zgodnie ruszyliśmy w kierunku miejskich murów ze wspólnym przeświadczeniem i postanowieniem że opuszczamy miasto cokolwiek miało by się wydarzyć.
Dzięki naszemu sprytowi zdobyliśmy troszkę zapasów żywności udając że chcemy je rozdać strażnikom na murach (taka drobna akcja charytatywno-dywersyjna). Dzięki temu dostaliśmy się na mury skąd wydostać się poza miasto było już zdecydowanie łatwo i prosto. Mowi chciał skakać, ale jako że gnomy nie skaczą to znacznie lepszym rozwiązaniem było użycie Piórkospadania. Dzięki niemu zgrabnie wylądowaliśmy za murami miejskimi i oddaliliśmy się od miasta w coraz mocniej zapadający zmrok.
Zobaczymy co nas czeka poza jego murami… Z Mowim to może być zupełnie nowa i wspaniała przygoda