Podróże Rudzimira „Upsik” Tollewaffe część V

Za murami miejskimi świat od razu zdaje się być lepszy. Gwiazdy błyszczą znacznie jaśniej, powietrze pachnie żywicą i igliwiem a nie smrodem niemytych ludzkich ciał a wszystko wokół jest bardziej przyjazne i otwarte na przygodę. Tak mi się przynajmniej na początku wydawało jak rozbiliśmy z Mowim obozowisko niedaleko traktu biegnącego do miasta.
Noc zapadła szybko, a może znowu mi się tak tylko wydawało. Może to przez brak tysięcy świateł, hałasów i ludzi na których można natknąć się w mieście. Tak czy siak udało się. Byliśmy poza tym wszystkim i przed nami był cały świat aby go odwiedzić, zdobyć i wygrać wszystko co jest do wygrania…
Kurczę, chyba za długo przebywałem w mieście, zaczynam bredzić jak tylko zamiast gwaru i budynków otacza mnie cisza i spokój.
A spokój zdecydowanie jest. Przede mną cała noc na warcie. Mowi smacznie zasnął a ja dzielnie stoję na straży naszego obozowiska.
Jak to niektórzy mawiają, dobrego gnoma to i pies pokocha… to znaczy nikt tak nie mawia, bo to powiedzonko sam przed chwilą wymyśliłem. Właśnie w pilnowaniu ognia wsparła mnie miła grupka psich włóczęgów która przybłąkała się do ognia szukając odrobiny ciepła, jedzenia i czułości (tak, dały się podrapać za uszkiem). Nie minęła dłuższa chwila a dorobiłem się całej małej czworonożnej watahy. 4 psiaki wraz ze mną (i na mnie) pilnowały spokojnego snu Mowiego.
Mimo że mój towarzysz jest kotem, nie przestraszył się psów. Bo w sumie nie bardzo było czego się bać. Od takie przytulaki. Po paru godzinach stróżowania poszedłem spać a wsparty o moc psiej watahy Mowi miał pilnować obozu aż do rana.
Niestety nie wszystko poszło zgodnie z planem.
Nie zdążyłem jeszcze porządnie zasnąć kiedy pojawili się nieproszeni goście. Nieproszeni i niechciani. Od początku nazbyt mili, za bardzo uśmiechnięci, pachnący fałszem i złem na wiele setek metrów.
Przedstawili się jako treserzy zwierząt, a przybyłe pod moją opiekę psiaki miały być ich podopiecznymi które nie chciały do końca poddać się tresurze. Widząc nadwyraz niechętną postawę psów do rzekomych treserów miałem duże wątpliwości co do ich intencji i prawdomówności. Jednak ich szef nalegał żebyśmy poszli z nimi i obejrzeli ich wzorowy obóz szkoleniowy. Jego zobaczenie miało rozwiać moje wątpliwości co do ich profesji i prawa własności do psów. No cóż, wiedziałem, że nie spodoba mi się to co zobaczę, ale poszliśmy wraz z Mowim. Trzeba się przekonać na własne oczy zanim wypatroszy się takiego oszusta jak rybę.

Cóż, trzeba powiedzieć zgodnie z prawdą, że obóz nas zaskoczył. Niestety nie pozytywnie a wręcz przeciwnie. Poza klatkami w których znajdowały się psy (związane i traktowane z nad wyraz dużą brutalnością) znajdowały się tam również klatki z całkiem sporą ilością ludzi. I to wcale nie była szkółka posłuszeństwa i dobrych manier, ale nic innego jak klatki handlarzy niewolników.
Jakby tego było mało, te mendy miały czelność zaproponować nam zakup któregoś ze znajdujących się w klatce ludzi. To przebrało miarkę.
Na szczęście Mowi myślał podobnie. Widać łączy nas więź geniuszy.
Postanowiłem, że dokonamy małej zamiany i to takiej która zdecydowanie nie spodoba się naszym szacownym gospodarzom. Zamiana ta dotyczyła przede wszystkim zawartości klatek i statusu jaki będą pełnili wszystkie znajdujące się w obozie żywe istoty.
Bandziory szybko i sprawnie, chociaż nie obyło się bez werbalnego okazywania przez nich niezadowolenia, znaleźli się w klatkach a dotychczasowi niewolnicy oraz reszta psów już po chwili cieszyła się zasłużoną wolnością. Tak więc niewolnicy i więzieni stali się strażnikami i panami życia i śmierci a dotychczasowi oprawcy podziwiali świat zza swoich własnych krat.
Dzięki spostrzegawczości i czujności Mowiego udało się uniknąć sytuacji gdzie nowi więźniowie mieli by kluczyk do własnej celi. Wiedziałem, że chłopak ma potencjał.

Jedna z uwolnionych przez nas kobiet zdradziła nam, że wśród papierów i zrabowanych podróżnym przez bandziorów skarbów znajduje się glejt pozwalający dostać się bezpiecznie do miasta.
W pierwszej chwili pomyślałem – Na cholerę to nam, przecież dopiero się z niego wydostaliśmy, a przecież nie zamierzamy tam wracać… prawda? No właśnie nie prawda. Jak się okazało, gnomy mają za miękkie serca. To znaczy nie naprawdę, chociaż nie wiem bo nie widziałem, ale to możliwe bo jesteśmy bardzo empatyczne, umiejące kochać i docenić wszystko co warte docenienia, więc może to jednak prawda?
Zresztą nie ma to większego znaczenia. Ważne jest to, że po przeczytaniu glejtu okazało się, że jego okaziciel należy do rodu Kraghornów które są tutejszymi szychami i ma prawdo nieograniczonego wstępu nie tylko do najbliższego ale do wszystkich miast w okolicy. A to oznaczało, że możemy, chociaż naprawdę mam duże wątpliwości co do tego czy powinniśmy i czy chcemy, wydobyć resztę drużyny z miasta i bezpiecznie oddalić od tego pogrążonego w zarazie miasta.
Jak by ktoś zapytał co mnie i Mowiego skłoniło do wyruszenia do miasta i podjęcia się próby wydostania ich to odpowiedź brzmi nie wiem. Ważne jest to, że poczekaliśmy do miasta i ja jako okaziciel wspaniałego nowo odkrytego glejtu, a Mowi jako mój niewolnik (nawet wystroiłem go na tę okazję w kajdany na ręce i nogi oraz gustowną obrożę na szyję) ruszyliśmy w kierunku miasta.
Glejt faktycznie zadziałał. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że jest cudowny. Już dosłownie po chwili byliśmy w mieście a okoliczni strażnicy którzy chyba przekazywali sobie wieść o mojej rzekomej proweniencji z ust do ust, gięli się w ukłonach i robili wszystko byle bym był zadowolony… no takie życie to ja rozumiem. Wprawdzie nie dokonał tego mój geniusz ani wspaniałość, ale na reszcie byłem traktowany jak należy.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności dość szybko natknęliśmy się na resztę drużyny. Jechali akurat dosłownie w tą samą stronę co i myśmy się wybierali.
Niestety samo spotkanie nie było już takie szczęśliwe jak nam się na początku wydawało, że będzie. Mocno mnie to zdziwiło, bo rozmawiałem z Wilkiem a myślałem, że jest on jednak rozsądny. Zamiast okrzyków radości że wraz z Mowim przybyliśmy ich uwolnić usłyszałem, że oni wcale nie chcą wyjeżdżać i pobyt w mieście nie jest już dla nich problemem i że teraz pracują dla sędziego, tego samego który dwie noce wcześniej był gotów rozszarpać ich na strzępy i wsadzić do najgłębszego lochu. A w dodatku muszą jeszcze uratować miasto przed Panem Szeptem z którym jeszcze nie tak dawno chcieli współpracować… A ja i Mowi powinniśmy jak najszybciej uciekać z miasta bo stanowimy dla nich zagrożenie i w ogóle nas tu nie powinno być… Jakie to rozczarowujące, ja zbędny?
Skoro nas nie chcą to ruszyliśmy ponownie w kierunku bram miejskich. Widać nic tu po nas. Przy okazji kazałem jednemu ze strażników oddać wykradzione przez Mowiego księgi (świętą księgę Morowej Panny oraz dzienniki naukowe o zarazie) oddać do świątyni. Tyle dobrego przy tym mogliśmy zrobić.

Nie zdążyliśmy jednak dość do bram miejskich kiedy dogonił nas Wilk z informacją, ze jednak się przydamy i że mamy nie wyjeżdżać z miasta. Widać coś się komuś poukładało w głowie i doszli do wniosku że beze mnie i Mowiego to oni sobie rady nie dadzą.

Jak się okazało ruszyliśmy z nimi do sędziego gdzie Vankar miał jakieś sprawy do dogadania. Przy okazji dowiedziałem się, że Pan Szept zaminował miasto jakimiś wybuchowymi kamieniami (czyżby takimi samymi jakie produkuje sam Vankar?) i groził wysadzeniem miasta w powietrze. A w dodatku to ponoć on sam stoi za rozprzestrzenianiem się po mieście zarazy i powstawaniem zombie… widać człowiek renesansu, we wszystkim paluszki macza.
A Vankar, nagle pełen dobroci i chęci postanowił pomóc z nim się rozprawić. Naprawdę to dlatego, że Pan Szept ma wiadomości o ukrywającym się nekromancie którego poszukują zgodnie z listem gończym.

Spotkanie z sędzią było całkiem, całkiem przyjemne. Nie wiem czemu tak źle się o nim wypowiadali i mówili że zły z niego osobnik. Całkiem porządny jak na człowieka. Rozsądny i umiejący dogadać się w sposób kulturalny i właściwy. Nawet zaoferował pomoc w schwytaniu nieuchwytnego Szepta. Wprawdzie większość pracy mieliśmy odwalić za niego my, ale dobre chęci aż od niego biły.
Tak więc ruszyliśmy. Znaczy się nie za daleko się ruszyliśmy od biur samego sędziego, bo zatrzymaliśmy się tuż obok bo Vankar stwierdził że musi odpocząć i poszedł spać na swój wóz.
I zaczęła się burza mózgów, pomysły latały jak szalone. Każdy lepszy od poprzedniego a najlepsze oczywiście moje. Ale o nich lepiej nie wspominać bo a nuż ktoś wykradnie mi mój dziennik zanim wejdzie on w życie i Pan Szept będzie znał nasze wszystkie sekrety…
O nie, na to nie pozwolę. Zobaczymy jak nam pójdzie… łatwo nie będzie, to na pewno, ale i my nie nie należymy do cieniasów którym byle kto może pokonać i dmuchać w kaszę.